Jak budowałem swój dom pod Warszawą to zachowałem stałe proporcje domu czyli 100 m2 powierzchni mieszkalnej oraz 100 m2 powierzchni garażowej! Czyli niby luz, a jednak po latach okazało się, że i tak układam tu bryki piętrowo! Zwłaszcza na zimę. Ale nie o chacie mam pisać, tylko o trzódce, która na działce mieszka, plącząc się pod nogami od świtu do zmierzchu. Moim pechem jest to, że mieszkam… obok schroniska dla psów i kotów. Niby nic, ale jak była budowa mojej chaty to siedzieli tam przez pół roku robole. Ba, nawet przywieźli ze sobą przyczepę z Julinka (kiedyś była tam szkoła cyrkowa i stały „tabory”). W przyczepie było 10 łóżek i kuchnia. Niestety brak był toalety, ale od czego jest Toi Toi dla pełni luksusu! Więc panowie mieszkali tam i nocowali, jedynie, z tego co zauważyłem z dużą dozą niechęci, raz w miesiącu jechali na weekend do domu. W dzisiejszych czasach to już prawie w zaniku, teraz ekipa budowlana przyjeżdża busem, mądrzy się i o 16-tej daje nogę do domu. Ale moi robole to była prawdziwa szkoła budownictwa. Panowie pracowali, gotowali, spali i nawet panienki po wypłacie zapraszali do mnie na działkę, chwaląc się, że to ich chata! (na szczęście zawsze mnie to omijało, ale sąsiad się skarżył, że sodoma i gomora).
Ale do rzeczy. Sytuacja – przyjeżdżam na działkę, aby skontrolować postęp prac i widzę, że przy baraku siedzi pies. Na moje pytanie co to za miś, dostaję odpowiedź, że to piesek, zje i pójdzie. Luz! I tak kilka razy. A luz był taki, że chłopaki chatę w pół roku zbudowały i wykończyły, zawinęły się do domu, a psy w ilości pięciu sztuk w równym rządku mi pozostały. A ponieważ w domu mam lustro i czasem muszę w nie spojrzeć, kupiłem budy i bestie stały się współmieszkańcami działki.
Teraz po kolei przedstawię menażerię:
Kot o ksywce „Prezes” to unikat ,wymagający osobnego opisania. Zwierzę zostało znalezione u mnie na działce na wysokim drzewie.
Po ściągnieciu go z drzewa, co nie było ani proste ani łatwe, kocur został zaniesiony do domu, żeby coś zjadł bo niewiadomo ile na tym drzewie siedział. „Prezes” jak tylko wlazł do domu to przegonił wszystkie koty pod szafy. Okazało się, że z ludźmi robi podobnie, czyli rzuca im się do gardła i przegryza tętnicę. A ponieważ nie był mafiozem, został zesłany do biura, gdzie mieszkał sam, bez innych zwierząt i w miarę się oswoił. Ale jak przyjeżdżali obcy ludzie to trzeba było go zamykać! Wchodzący łypali na duże psy i widząc, że schowałem tylko kota, pytali się, a te? A nie, te to niegroźne! Ale uwierzcie mi – jak ktoś wlazł do biura bez ostrzeżenia, to gość rzucał się i gryzł, z reguły bardzo skutecznie, bo kocur był wielki. Jak dziabnął Biankę pazurem to wylądowała na pogotowiu, bo ręka jej spuchła jak bania. No mówię wam – kocia anakonda!