W 2011 roku odbyła się pierwsza edycja wystawy oraz wyścigów na przedwojennej trasie wokół parku Kultury we Lwowie. Reaktywacja w nowej formie Grand Prix Lwowa to jeden z najgenialniejszych pomysłów klubu ZAZ Kozak ze Lwowa. Ale na początek trochę historii: w latach 1930 – 1933 Lwów był miejscem, gdzie najlepsi kierowcy Europy walczyli o tytuł Championa GP Lwowa i osobno o tytuł Mistrza Polski. Kierowcy, którzy startowali we Lwowie to ówczesna europejska czołówka! Niemiec Hans Stuck na Mercedesie SSK -wielokrotny mistrz Europy (mistrzostw świata jeszcze wtedy nie było), Czech Stasny Jozef na Bugatti 35B, Niemiec Broscheck Albert (również z teamu Mercedesa na modelu SSK) czy Caracciola Rudolf na mitycznej Alfie Romeo C – 2300, która, co ciekawe, przetrwała do dzisiejszych czasów i jest w prywatnych rękach (niestety nie moich, nad czym ubolewam). Samochód Hansa Stucka, w opłakanym stanie, ale kompletny, w latach 60-tych był na sprzedaż w… Legionowie, czyli miejscu, gdzie obecnie mieszkam! Świat jest pokręcony! Z polskich mega kierowców w przedwojennym wyścigu startował nasz siedmiokrotny Mistrz Polski Jan Ripper na Bugatti 37 A, Henryk Liefeld na Austro Daimlerze oraz Stanisław Hołuj, również na modelu Bugatti 37 A. Na linii startu ustawiał również maszynę Maurycy Potocki na Bugatti 43 oraz mniej znany Władysław Bogucki na nieco starszym modelu 23 Bugatti. Startowało poza tym wielu kierowców z Czech, Węgier i Austrii.
Z perspektywy wielu lat, od tamtych czasów i upowszechnienia się motoryzacji podchodzimy do takich wydarzeń dość obojętnie. A szkoda! Musicie pamiętać, że samochód przed wojną był niewiarygodnym luksusem, a już posiadanie wyścigowego wozu klasy np. Bugatti wiązało się, tak jak w przypadku naszego kierowcy Rippera, ze zbiórką pieniędzy przez całe automobilowe środowisko Krakowa a o pieniądzach samego Rippera nie wspominając. Kierowcy i wyścigi cieszyły się niewiarygodną wręcz popularnością czego przykładem była przygoda Hansa Stucka i Carracioli w drodze na GP Lwowa w 1933roku. Pamiętajcie, że nie było wtedy żadnych lawet, mega serwisów itp., kierowcy jechali osobowymi autami, a ich rajdówki – na zwykłych ciężarówkach. W Lublinie ciężarówki Stucka i Carracioli zapadły się po osie w błocie tak mocno, że dopiero po wielu próbach udało się je wyciągnąć. Po minięciu rogatek Lublina samochody znowu wpadły w kałużę, którą koniem omijało się kilka godzin. Zmęczeni kierowcy chcieli zrezygnować i zawrócić do Warszawy, aby utwardzonymi już drogami pojechać z powrotem do Berlina. Na szczęście wzdłuż drogi do Lwowa pieszo szło wiele tysięcy kibiców (frekwencja na GP ponad 100 tysięcy ludzi!), którzy, jak tylko zobaczyli kłopoty kierowców, zdjęli rajdówki z ciężarówek i na plecach zanieśli je do Lwowa! No kosmos! Jednak od tamtej pory poszła w świat legenda o drodze do Lwowa i Lublin został mianowany europejską stolicą błota!
Ale pora na telesfora czyli jak zdobyłem Lwów!
Zabrałem na lawetę Forda model T, którego obudowę można śledzić na moim blogu. Za holownik robił youngtimer czyli Mercedes Vito z 1996 roku z wrocławskiej montowni (od nowości w moich rękach!). Co ciekawe, Vitek posiada tabliczki znamionowe „Mercedes made in Poland”! Czy jest cenny? Teraz nie, ale za 50 lat? Tym zestawem wyruszyłem do Lublina, kierując się na przejście graniczne w Hrebennem. Samo przekraczanie granicy to epitafium dla Barbary Radziwiłło (nie chcę używać wulgaryzmów!) Karteluszki, dokumenty, a po co, a co przemycam, a ten samochód to gdzie, itp. Oczywiście tysiąc szlabanów i każdy obsmarkany w kamizelce cieć od szlabanu to „Dyrektor Odcinka”. Ale cisnę na trzeci szlaban, tam nawet miłe dziewczyny wrzucają dokumenty na „bęben”. Dzięki bogu – jestem „czysty”. Nie jest to takie oczywiste, bo granica z Ukrainą to jednocześnie granica Schengen i jak masz mandat albo inne grzywny, to albo płacisz albo do pudła na np. 5 dni. Taka przygoda przydarzyła mi się w zeszłym roku, kiedy z „bębna” wyskoczyło, że mam dwa mandaty od straży miejskiej po 50 złotych + odsetki + inne koszty. W sumie – albo płacę 350 zł albo do paki! Żeby był poniedziałek, po GP Lwowa, to może bym wybrał pakę, żeby się wyspać po imprezie, ale w piątek to kicha, więc zapłaciłem. Niestety, cały proces wyjaśniania, wpłacania itp. to nie pięć minut – u mnie zajęło prawie sześć godzin! W tym roku luz, „czysty”, ale dreszczyk emocji był! Zadowolony, już prawie, odbieram dokumenty, a tu koleś, co miał dowody rejestracyjne, mówi, że 5 dni temu skończył mi się przegląd na Vitka! No myślałem, że kucnę z wrażenia! To cały tydzień latam: a to konserwator zabytków, a to zielona karta, ubezpieczenia, a to homologowane taśmy do mocowania, a to sprawdzić, co załadowane, żeby nie było żadnej niedozwolonej rzeczy (mam na myśli np. pistolet, który udało mi się w zeszłym roku przewieźć – oczywiście replikę!). I taki banał! Brak przeglądu! Gość mówi, że mnie lubi i odda mi kwity, żebym się wrócił i zrobił ten nieszczęsny przegląd (mógł być złośliwy i zadzwonić po psy – wtedy pożegnałbym się z dowodem rejestracyjnym i po wycieczce!) No więc zawijam i jadę, tyle że jest 19.00 w czwartek, a przejście w Hrebennem słynie z tego że jest w szczerym polu. I to bez żadnej przenośni. Nie będę was zanudzał, jak się tym zestawem zakopałem w kartoflach w poszukiwaniu warsztatów, ale wreszcie w słynnym Zameczku czyli stacji benzynowej dwadzieścia kilometrów od granicy, daję w łapę i ściągają o 21.00 gościa od przeglądów. Bierze dowód, odbębnia całą procedurę, przy okazji wymieniając żarówkę z tyłu.
Zadowolony, wracam na granicę zieloną ścieżką, omijając kolejkę i po następnych dwóch godzinach z luzem wjeżdżam na Ukrainę. Tylko że jest „niemnożki” problem, bo godzina stuknęła dwunasta w nocy, a ja po całym dniu walki o przyjemność wjechania na Ukrainę ledwo co widzę na oczy. Jedziemy jeszcze z pół godziny i walimy się spać do Vitka na stacji paliw. Rano kawka, mycie, sesja zdjęciowa i ściągam z lawety Forda T, żeby z fasonem wjechać do Lwowa. Odpalam go i fru na trasę.
Tnę całe 60 km/h, co dla Forda nie jest specjalnym wyczynem. Gorzej jest z hamowaniem, bo hamulców praktycznie nie ma. Dwadzieścia kilometrów przed Lwowem spora górka i czuję, że bryka słabnie. Puściła panewa! Odpłynął olej na stromiźnie, a że panewki mocno spasowane to – jak się mówiło przed wojną – spaliło na panewce. Poszła oczywiście na pierwszym korbowodzie. No ale nic to! Ładujemy z Bianką Forda na lawetę i jedziemy dalej do Lwowa! Przyjeżdżamy pod hotel, meldujemy się, rejestrujemy i jedziemy do Parku Sportu, gdzie wszystkie pojazdy są ustawiane na wystawie. Tam okazuje się, że wyznaczyli nam miejsce obok jednego z najpiękniejszych samochodów tej imprezy czyli Packarda z 1923 roku, należącego do Andrieja Filatova z Zaporoża.
Kupujemy legendarne papierosy rosyjskich oligarchów Sobranie, kilka butelek Odessy czyli lokalnego szampana i tak męczymy dzień. Andriej okazuje się super gościem i w dodatku jest właścicielem największego na Ukrainie muzeum motoryzacji.( 150 pojazdów !) Do tego jest prawdziwym kozakiem i na Leopolis Grand Prix, oprócz Packarda, pokazuje też osiem innych pojazdów! Zmęczenie dnia oraz Odessa i Sobranie powodują, że idę wcześnie spać!
Poranek w hotelu Dniestr to czysta przyjemność, nie ma ani jednej chmurki, a śniadanie można połączyć z obiadem, czyli wszystkiego w bród! Po należytym posiłku jedziemy z Genkiem na miejsce wystawy oraz „pieregonki” czyli wyścigu po „trikutniku Lwowskim”. Ekipa z Polski jest już na miejscu – przyjechało czterdzieści osiem załóg, co jest mega rekordem, bo do tej pory było dziesięć, w porywach piętnaście. A tu proszę – prawie pięćdziesiąt! Samochody to prawie same youngtimery: Karmany, Garbus, jedno Porsche 911, coś Meserschmittopodobnego, Skoda oraz Łada. Z przedwojennych – mój Ford T oraz Ihle, oba przyjechały na lawecie, z czego mój to nielot.
Okazało się, że impreza rozrosła się mocno. Widać, że jakość pojazdów zabytkowych na Ukrainie poszła do przodu, mnóstwo samochodów jest wypieszczonych. Organizator postawił mega scenę i organizował konkursy elegancji. Niestety nie brałem w nich udziału, ze względu na awarię Forda modelu T, ale nic to, bo w pierwszej edycji zająłem pierwsze miejsce legendarnym Polskim Fiatem 518, w zeszłym roku drugie, więc kompleksów nikakich nie mam.
Na Leopolis Grand Prix zawsze poznawałem bardzo ciekawych ludzi a ich mentalność wprawiała mnie w osłupienie! Są mega mili, nigdy nic przykrego mi się nie stało, a mocne popijawy z tubylcami nigdy nie skończyły się kradzieżą (no nie wiem, telefonu?). Bo portfela akurat nie mam fizycznie! Wręcz przeciwnie, gdy moja partnerka Bianka poczuła się na imprezie na tyle zmęczona, że zasnęła (J), zostawiając telefon, został on zabezpieczony, a na następny dzień przywieziony do rąk właścicielki. Zdumiewające! Takiej uczciwości nie był bym pewny w Warszawie. Więc szacun dla ludzi ze Lwowa i wszystkich innych!
W trakcie tej edycji Lwowskiego Grand Prix również udało mi się poznać super fajnych ludzi. O Andrieju Filatovie z Zaporoża już wspominałem, ale dostałem też zaproszenia do Wołodymira z Iwanofrankowska czy do Lwowa od Maxa Kasema. Chłopaki – przyjadę! A już Zaporoże to kosmos kosmosów! Więc naprawiam Forda Model T i w drogę. Myślę o październiku , bo w sierpniu trzeba się napić łyskacza we Wrocławiu na Motoclassic i w Wałbrzychu na Rajdzie. Z kolei wrzesień to legendarna Szampania we Francji czyli sześć dni z szampanem w otoczeniu 1000 najpiękniejszych samochodów z całego świata!
Koniec września to też charytatywny Złombol – w tym roku do Tunezji! Jak widać roboty tyle, że nie ma się czasu nawet porządnie napić!
Nie zadręczam was i zapraszam do obejrzenia zdjęć z Leopolis Grand Prix 2016!I do zobaczenia za rok we Lwowie! Będziemy palić Sobranie i pić koniaki