Fabrykę Samochodów Osobowych na Żeraniu rząd sprywatyzował za sto złotych. 16 lat póżniej tajemniczy cypryjski fundusz zarobił na niej 500 milionów.
Firma deweloperska Okam ogłosiła że kupiła 62 ha po dawnej Fabryce Samochodów Osobowych na Żeraniu w Warszawie.
Tym samym fabryka FSO przechodzi do historii. Zaczeła działać w 1951 roku. Przez dekady kolejne produkowane na Żeraniu modele samochodów były obiektem marzeń Polaków. W sumie powstało tu 254 tyś. Warszaw, półtora miliona fiatów, ponad milion Polonezów. Fabryka zatrudniała ponad 20 tyś ludzi., a jej teren był miastem w mieście. Z własnym kinem, stołówkami, linią autobusową kursująca po terenie FSO, szpitalem, przychodnią, na podwalinach której powstał obecny Lux Med.
Jestem rówieśniczką FSO, a mój ojciec budował tę fabrykę. Wychowywał nas w poczuciu że zakład to ważna część naszego życia – wspomina Jolanta Ziętek-Varga. W FSO przez 17 lat pracował też jej mąż, ona sama przez dekadę redagowała gazetę pracowniczą FSO „Fakty“, więc znała zakład od podszewki. Nawet mieszkanie miała z przydziału FSO – wyczekane i wykupione przez jej rodziców. Mieszka na sąsiednim Bródnie, po drugiej stronie torów gdzie sporo było mieszkań zakładowych.
Dziś byli pracownicy na upadek zakładu patrzą niemal z okien. W moim bloku mieszka jeszcze inżynier, razem z jeszcze jednym kolegą z pracy spotykamy się czasem i wspominamy – opowiada Ziętek-Varga, Gdy w 2017 roku studenci socjologii na UW zorganizowali spacer i oprowadzanie po terenie fabryki, ku ich zdziwieniu przyszło na nie sporo byłych pracowników z sentymentem opowiadających o latach świetności fabryki.
Panie pilocie dziura w samolocie!
Kłopoty FSO zaczeły się krótko po upadku PRL-u. Sposobem na ratowanie fabryki miała być prywatyzacja. W 1995 roku za 180 mln dol. Kupuje je koreański koncern Daewoo. Umowa podpisana w obecności wicepremiera Grzegorza Kołodki zobowiązuje koncern do zainwestowania w zakład 1,5 mld dol. zwiększenia mocy produkcyjnej, wprowadzenia modeli nowej generacji. Jednocześnie pracownicy dostają gwarancję socjalne.
Poczatkowo tak się dzieje. Zaczyna się produkcja Espero i Tico, potem także Lanosy, Nubiry i Leganzy. Polska załoga nie do końca jednak dogaduje się z koreańskimi szefami. Pojawiają się różnice kulturowe. Ziętek-Varga wspomina, że jej mąż odszedł z pracy po tym , jak koreańscy szefowie zażadali od pracowników wypełnienia ankiety z pytaniem o wyznanie. Ale mimo takich zgrzytów w początkowych latach produkcja idzie dobrze, firma wziąż zatrudnia 20 tyś. osób, sprzedaje nawet 210 tyś. samochodów rocznie. Popyt jednak słabnie, niektórzy twierdzą że z powodu kiepskiej jakości samochodów. Dodatkowo światem targa kryzys azjatycki, który uderza mocno w Daewoo, i z centrali w Seulu przestaje płynąć finansowa kroplówka. Daewoo-FSO ma nawet 5 mld zł długu. „Gazeta Finasowa“ pisze wtedy, powołując się na informatora z koncernu, że ze spółki wyprowadzono ogromne pieniądze na konta w Korei. W końcu pod rządami Daewoo nowe samochody jeżdzą z Żerania już tylko na wschód – Lanosy kupuje od nas Ukraina.
Rząd oddaje FSO za 100 zł.
Pod koniec 2003 roku skarb Państwa ozyskuje kluczowy pakiet akcji w zamian za umorzenie 650 mln zaległości podatkowych. Sytuacja wraca do punktu wyjścia. FSO ma przestarzałe model i brak pomysłu na rozwój. Rzad szuka strategicznego inwestora. Polska jest już w UE, więc na pomoc publiczna muzi się zgodzić Komisja Europejska. W wydanej przez nią decyzji czytamy: „W lutym 2004 r. Spólka skonatktowała się z 29 największymi spółkami z sektora motoryzacyjnego i przesłała memorandum, w którym zaprezentował się jako atrakcyjny cel inwestycji“ Nikt jednak nie był zainteresowany inwestycjami na Żeraniu. Oprócz ukraińskiego oligarchy gruzińskiego pochodzenia Tariela Wasadzego, kontrolującego koncern AvtoZAZ, który kiedyś produkował słynne Zaporożce, a na początku tego wieku kupował od FSO Lanosy.
Historia się powtarza: W 2005 roku rzad ( Marka Belki) oddaje ukraińskiemu koncernowi Avto ZAZ pakiet kontrolny akcji, w zamian za obietnice inwestycji i wprowadzenie do produkcji modelu nowej generacji. Tylko tym razem Ukraińcy płacą skarbowi państwa za przejęcie kontroli nad fabryką i jej ogromnymi gruntami już tylko……100 zł. Słownie: sto.
Poczatkowo sprzedaż aut pod marką Daewoo spada, w końcu produkcja Lanosa zostaje przeniesiona na Ukrainę. Ale na żeraniu pojawia się się chevrolet Aveo na licencji General Motors. W sumie z Żerania wyjeżdza 126 tyś. nowych samochodów. Wybucha jednak kolejny globalny kryzys, który uderza mocno w branżę motoryzacyjną. Dodatkowo Polacy mają już do wyboru stare auta masowo importowane z zachodu, więc na nowe z Żerania mało kto patrzy.
W 2011 roku z taśmy zjeżdza ostatni Chevrolet Aveo- dziś wiemy, że to ostanie auto wyprodukowane w FSO na Żeraniu. Zaczyna się marazm i wyprzedawanie gruntów. W tym samym roku fabryka sprzedaje ogromny teren po dawnym torze testowym FSO.
To wzbudziło we mnie największą grozę. Widziałam, jak buldożery rozwalały tor,ale też dopiero co wyremontowane budynki bufetu, centrum konferencyjnego i szkoły zakładowej. Ona miała bardzo wysoki poziom, uczniowie meili praktyki w fabryce. Dla mnie to wtedy był koniec FSO – opowiada Zietek-Varga.
Znikające akcje.
Główna fabrykę i teren po drugiej stronie ulicy przenaczono na wynajem. Przy torach powstaje ogromny terminal kolejowy cargo, na który przyjeżdzają tysiące morskich kontenerów. Biura i powierzchnię magazynowe wynajmują budowniczowie metra, producenci „Wiedzmina“ i wiel innych firm. W jednej z hal odtworzone zostaje irackie masteczko, które posłuży za scenierię filmu „Karbala“, w innej największa w Polsce strzelnica, w której strzelać można nawet z kałasznikowa.
Ostatnie lata fabryki i transakcje z firmą Okam chciałem zapytać Janusza Wożniaka, wieloletniego prezesa FSO. Odmówił rozmowy. Przez sekretarkę przekazał , że nie jest on już gospodarzem terenu i nie wypada mu się wypowiadać. Odsyła do wywiadu przeprowadzonego z nim przez Pawła Janasa z branżowego instytutu IBRM Samar. „ Na tym terenach wynajmujemy powierzchnię pod działalność gospodarczą dla około 150 firm, zatrudniających ponad tysiąc osób. – mówi Wożniak.
Wynajem przynosi zysk na bierzącą działalność, ale w fabryce wciąż mieli nadzieję na powrót produkcji. Przynajmniej oficjalnie. Gdy odwiedzam fabrykę w 2016 roku, Dariusz Radzikowski z biura zarządu pokazuje mi zamkniętą na klucz lakiernię – najnowszą halę z linią produkcyjną, gotową w każdej chwili do malowania karoserii, o ile ktoś chciałby to robić na Żeraniu. Radzikowski zapewniał też, że zakład szukał inwestora.
Tymczasem już w 2016 akcje FSO wędrowały z Ukrainy do tajemniczego funduszu na Cyprze, bo właściciele szykowali się na sprzedaż gruntów.
Zmiana właściciela wypłyneła przypadkiem i to dopiero trzy lata po fakcie. W 2018 roku bloger prowadzący stronę Brykacz.com.pl pisze że pracownicy, którzy mają jeszcze akcje spółki, dostają listy z informacją o uchwale nr.5 Walnego Zgromadzenia FSO w sprawie przymusowego wykupu akcji. Tym tropem idzie wspomniany redaktor Jabas z Samaru i ustala, ze już w 2015 roku Grupa Avto ZAZ, właścciciela ZAZ, sprzedała 95 proc. akcji innej spółce ze swojego portfolio zarejestrowanemu na Cyprze funduszowi Alemeda Inwestments LTD, który potem po wykupie drobnych akcji od pracowników stał się posiadaczem 99 proc udziałów w FSO. To zapewne Alemeda Inwestments LTD jest więc beneficjentem transakcji z Okam.
Zamknijmy ich! Ale kogo proszę Pana?
Przynajmniej cześć majątku próbuje odzyskać Prokuratoria Generalna, która w imieniu skarbu państwa dochodzi od ZAZ ( Publiczne Akcjonierne Towaristwo „ Zaporożskij Awtomobilestroitelnyj Zawod „) 250 mln za niewywiązanie się z warunków umowy po przejęciu akcji w 2005. Tych za 100 zł. Na razie Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił powództwo, apelacyjny uchylił jego decyzję, ale tylko do kwoty 19 mln zł. Jak informuje Bartosz Swatek z Prokuratorii Generalnej, ta złożyła do Sądu Najwyższego skargę kasacyjną i czeka na rozstrzygnięcie.
Hokus Pokus z lakierni Muzeum Motoryzacji.
Muzeum Motoryzacji i Techniki „Skarb Narodu“ działa w hali lakierni, tej, która jeszcze pięć lat temu była gotowa do wznowienia działalności. Powstało oddolnie, powołane przez hobbystów, jak sami piszą „ Z miłości do gratów“
Trzy lata temu fotograf związany z FSO Robert Brykała wpadł na pomysł powołania Muzeum Motoryzacji i Techniki w byłej hali kataforezy i lakierni. Inwestycja ta była ostatnią w FSO. Nigdy nie uruchomiona nowa linia technologiczna wraz z halą.
Ale jak przekonać ukraińskiego właściciela nastawionego na wyciśniecie pięniedzy z każdego kawałka FSO do tak szczytnego celu jakim jest niewątpliwie dbałość o historię zarówno miejsca jak i historii polskiej motoryzacji która definitywnie dokończyła żywota w tym miejscu.
Charyzma Roberta Brykały i nieudawana determinacja miłośnika motoryzacji doprowadziła do powstania tego muzeum w którym na początku było klikadziesiąt pojazdów a obecnie 500 samochodów z różnych epok. To jedyne co ocaleje z FSO.
Mój most w Fordzie modelu T od wielu lat nie przechodził remontu co niestety zaowocowało awarią i to dosyć poważną. Albo nie było zawleczki na nakrętce zębatki zwanej „atakiem” co jest najbardziej prawdopodobne, albo się ulotniła co jest mniej prawdopodobne. Ale po jakimś czasie efekt był taki, że nakrętka się odkręciła i razem z atakiem wpadła w tryby. Efekt widoczny na zdjęciach.
Trzeba było otrzeć łzy i rozpocząć naprawę. Zniszczenia w dyfrze były bardzo duże, wyłupana końcówka wału kardana praktycznie nie daje szans na naprawę. Wyłamane elementy łożyska. Po wykonaniu oględzin trzeba zamówić części. Nowy wał kardana, zębatka ( cały komplet ) nowe łożysko, tarcze myjące, śruby. Zamówiłem też nowe tarcze sprzęgła.
Klamoty tradycyjnie zamówiłem w firmie Dona Snydera. Zamówiłem transport morski, gdzie na przesyłkę czeka się miesiąc albo i lepiej ale mamy z głowy urząd celny. Po 6 tygodniach dostałem przesyłkę z częściami, można było działać.
Krok pierwszy to sprawdzenie stanu obudowy mechanizmu różnicowego. Niestety wyłupane kawałki metalu dostały się do bieżni półosi, czyli trzeba jechać do tokarza . Wytoczyć nowe tuleje z mosiądzu.
Teraz montaż i pasowanie dyfra. Nie muszę chyba pisać że całość trzeba umyć i to bardzo dokładnie, zwłaszcza połówki obudowy mostu wewnątrz. Zdziwiony byłem ile tam może być syfu!
Potem pasowanie na sucho aby skasować luz na tarczach płuczących, obecnie wykonywanych z mosiądzu a kiedyś z babitu czyli materiału z którego do dzisiaj wylewa się panewki. Tutaj ważna rzecz, całość prac musimu wykonać zgodnie z instrukcją producenta. Żadnej partyzantki i własnego tuningu.
Następny temat to wymiana tarcz sprzęgłowych. Tutaj niestety geniusz Henry’ego Forda przygasa ponieważ potwierdza się fakt że on się na samochodach nie znał. Był biznesmenem ale nie inżynierem. Aż nie mogłem uwierzyć że do wymiany tarcz sprzegłowych trzeba wyciągnąć silnik z samochodu i rozpołowić go ! Zapytałem się na forach Mtfca ( Model T Ford Club Amerika ) czy jest jakiś patent na zdjęcie dekla sprzęgła. Niestety opinie rozwiewały wątpliwości. Tylu ludzi poświeciło tyle energii na wymyślenie patentów, że szybciej wyciągnąć ten silnik.
Całość zmontowałem i samochód objeżdziłem. Najbardziej byłem ciekaw nowego przełożenia dyfra 3:1, myślałem że samochód wystrzeli jak pocisk. Ale okazało się że przy małych prędkościach nie ma różnicy, albo przynajmniej jest nieodczuwalna. Przy większych czuć że lepiej się zbiera. Ale niestety nie ustrzegłem się błędów, ale to już poniżej w relacji zdjęciowej.
W 1906 roku Henry Ford, rozpoczynając projektowanie modelu T, już brylował w przemyśle automobilowym. W trzy lata od uruchomienia firmy wszedł do pierwszej trójki producentów aut w USA. Wtedy dziesiątki fabryczek i warsztatów próbowało swoich sił w budowaniu automobili. Najcześciej pojawiały się i znikały. Rzetelni wytwórcy mieszali się z cwaniakami próbującymi zbić majątek na zabawkach dla naiwnych bogaczy. Henry od poczatku kwalifikował się do tej pierwszej grupy. Powstało wiele mitów o Henrym Fordzie i jego modelu T. Jeden mówił że Henry sam go zaprojektował. Owszem, idea niezawodnego wehikułu wykluwała się w jego głowie. Ale całą rysunkową, warsztatową i testową robotę wykonywali ludzie. Których sobie dobrał. To oni podsuwali mu pomysły niecodziennych, ale diabelnie skutecznych rozwiązań. W skład zespołu wchodzili m.in. szef projektu i ekspert metalurgii
Childre Harold Wills ( 1878-1940), podwoziowiec i technik, duński emigrant Charles Emil Sorensen ( 1881-1968), zdolny rysownik węgierskiego pochodzenia Jozsef Galamb ( 1881-1955), pilnujący kosztów Walter E.Flanders ( 1878-1940), mechanik-elektryk Ed Huff, szef laboratorium metalurgicznego J.Kent-Smith, mechanik John Wandersee i kierowcy testowi Frank Kulick i C.J Smith.
Zbyt dobry, by był prawdziwy
Galamb wspominał jak pracowali:- Pan Ford szkicował swoje pomysły na tablicy w moim biurze. Potem przychodzili inżynierowie i projektanci. Ogładali je, a po paru godzinach przynosili efekty swojej pracy. Henry zaglądał około godziny 19-20, żeby zobaczyć do czego doszli. Siadał na swoim bujanym „fotelu do myślenia“ i dumał nad propozycjami. Burza mózgów trwała aż do godziny 22-23. Wymiana myśli była tak intensywna, że do dziś trudno przypisać autorstwo poszczególnych pomysłów. Dla Forda liczyło się, czy wybrane rozwiązanie będzie najtańsze, najłatwiejsze w produkcji i niezwodne w praktyce. Stąd wziął się jednolity kadłub silnika z zamkniętym, rozbryzgowym układem smarowania i odejmowaną głowicą, która standardem stała się 20 lat póżniej. Gdziekolwiek się dało, odlewy zastąpiono tłoczoną blachą. Zminimalizowano liczbę połączeń, żeby skrócić czas montażu. Im mniej śrub, tym mniej czasu straconego na ich przykręcanie. W ciągu dwóch lat intensywnej pracy i testów praktycznych powstał niezwykły wehikuł. Ani szybki, ani piękny ale harmonijny w konstrukcji i świetnie dopasowany do realiów ówczesnych amerykańskich dróg, a raczej ścieżek i duktów. Spartańskie zawieszenie kół na dwóch poprzecznych resorach piórowych, podpierających cieniutkie sztywne osie, spisywało się tam bez zarzutu, mimo że wyglądało na kruche i delikatne. Wyciągnięto wnioski ze słabości modelu K, którego ramę można było nieodwracalnie skrzywić, podnosząc zbyt wysoko jedno z tylnych kół. Rama modelu T łączyła lekkość z niespotykaną dotąd wytrzymałością. Bez istotnych zmian. Przez dziewiętnaście lat produkcji, nosiła zarówno karoserię leciutkich roadsterów, jak i półciężarówek. Tajemnicą sukcesu było użycie na dużą skalę hartowanej stali wanadowej, w porównaniu do stali węglowej łatwiejszej w obróbce, o wiele odporniejszej na zmęczenie i prawie trzykrotnie wytrzymalszej. Wanad jest metalem, który dodany do roztopionej stali poprawia jej odporność na ścieranie i pękanie, usuwa wrażliwość na przegrzanie i poprawia wytrzymałość w wysokich temperaturach. Za pomysłodawcę jej użycia uchodzi C.Harold Wills. Ford zaczał ją stosować w 1907 roku, najpierw do produkcji osi, resorów i kół zębatych, gdy jej wytop znacznie staniał, po odkryciu wielkich złóż wanadu w Ameryce Południowej. Szacuje się, że gdy projektanci Forda tworzyli Model T, amerykański przemysł motoryzacyjny stosował ledwie 4-5 gatunków stali. Niedługo póżniej sam Ford używał ich około dwudziestu. Wśród najtańszych automobili Ford T był mocarzem. Na twardych drogach aż dwudziestokonny ( 21,5 KM ) silnik bez wysiłku poczynał sobie z lekkim autem. Zapewniał mu solidny zapas siły w ciężkich warunkach. Gdyby miał obrotomierz, to okazałoby się że najchętniej terkocze w zakresie 800-1200 obr/min. Na drugim biegu odpowiadało to szybkości 30-50 km/h, typowej na najlepszych wtedy drogach. Planetarna skrzynia przekładniowa, znana ze starszych Fordów, stanowiła wzorzec idiotoodporności. Zestaw stale zazębionych kół planetarnych wykluczał zgrzyty typowe w klasycznej przekładni, przy niewprawnej zmianie biegów. Skąd wziął się pomysł na sterowanie pedałami? Żeby kierowca mógł trzymać kierownicę oburącz, gdy ta próbowała mu się wyrwać z rąk w trudnym terenie.- Tak jak chudy, ale fizycznie mocny Henry Ford, ten wóz miał tylko mięśnie i kości. Żadnego tłuszczu-podsumował Model T biograf Henry ego Forda, Keith Sward. Rozesłane do dealerów w marcu 1908 r. Katalogi zapowiadały – ten wóz jest prawie zbyt dobry, żeby był prawdziwy.
Jak ciepłe bułki
Pokazany w pażdzierniku 1908 roku Model T miał nadwozie typu Touring. W ciągu paru miesięcy doszły Runabout, półzamknięty Town Car i otwarte Coupe. Dzięki potężnej akcji propagandowej, odniósł natychmiastowy sukces. Kolejka chętnych urosła do takich rozmiarów, że w maju, czerwcu i lipcu 1909 roku firma nie przyjmowała nowych zamówień! Wtedy i jeszcze kilka lat póżniej Model T, nie był najtańszym autem w USA. Poprzednik model N miał metkę z ceną 600 $, podczas gdy Model T startował od 825 $. Automobil Succes Model E Convertible Runabout o mocy 16 KM z 1909 roku kosztował 425 $. W 1911 roku wystarczyło 485 $, żeby nabyć wehikuł Brush Runabout. Ale Henry Ford zapewniał, że żadne auto za 2000 $ nie oferuje więcej niż Model T, poza błyskotkami. Konkurencję załatwił obniżając cenę i tkając skuteczną sieć sprzedaży i obsługi. Już w 1912 roku posiadał trzy centralne magazyny części zamiennych w USA i jeden w Wielkiej Brytanii. Liczba dealerów w USA i Kanadzie przekraczała cztery tysiące, a w 1914 roku już siedem tysięcy. Instrukcje obsługi i katalogi cześci udostępniano za darmo. Poczatkowo wóz oferowano w kolorach czerwony, niebieski, zielony i szary, ale przypisanych do typów nadwozi. Od 1912 roku wszystkie wozy malowano na granatowo z czarnymi błotnikami, a od 1914 roku na czarno. Chodziło o obniżanie kosztów i poprawianie wytrzymałości, a nie skrócenie czasu wysychania, jak się powszechnie sądzi. Czarna japońska emialia była najtańsza i najtrwalsza. Gwoli ścisłości, w produkcji Modelu T używano ponad 30 rodzajów czarnych farb i lakierów do odmiennych powierzchni i mających różne czasy wysychania. Przed erą Modelu T automobile składali rzemieślnicy skrzętnie dopasowujący elementy do konkretnego auta. Rzadko kiedy błotnik nowy, albo wzięty z wozu tego samego typu, pasował do drugiego. Henry Ford nauczył przemysł motoryzacyjny genetycznej powtarzalności części. Na jego liniach produkcyjnych, nieubłaganie sunących, nie przewidywano czasu na poprawki. Ford wypracował wdzięczną regułę, że zmodernizowane w trakcie produkcji podzespoły gładko pasowały do starszych Fordów T. Produkcję standaryzowanych części rozwineli na dużą skalę producenci rowerów w latach 90. 19 wieku. Ale to Henry Ford zwiększył tę skalę do gigantycznej. Model T został pierwszym autem globalnym. Już w 1909 roku ruszyła kanadyjska fabryka w Walkerville ( pierwsza z dwóch w Kanadzie). W 1911 roku otwarto wytwórnię w Trafford Park ( Wielka Brytania ). Model T montowano też w Argentynie ( w Buenos Aires ). Australii, Brazylii, Chile, Danii, Francji, Hiszpanii, Irlandii, Japonii, Meksyku, Niemczech, Norwegii i Polsce.
Dzięki produkcji taśmowej Ford mógł obniżyć marże. W 1909 roku firma zarabiała na każdym Modelu T średnio 220,11 $, pod koniec 1914 roku tylko 99,34 $- Gdy obniżam marże na aucie o dolara, zyskuję tysiąc nowych klientów – mawiał Henry. W efekcie, na amerykańskim podwórku Ford sprzedawał na pniu wszystko co zeszło z taśm. W 1917 roku pozwolił sobie nawet na podwyżkę ceny z 395 do 500 $. Między 1917 a 1923 roku nie wydał grosza na reklamę prasową w USA. Popyt stale przewyższał podaż. W szczycie wóz budowalo 14 wytwórni na terenie USA.
Oczy szeroko otwarte
W 1918 już tylko ułamki akcji imperium Forda pozostawało w rękach drobnych akcjonariuszy. Po przekazaniu sterów Ford Motor Company 25- letniemu synowi Edselowi w 1919 roku, Henry skutecznie ich nastraszył. Rozpuścił plotkę, że stworzył konkurencyjną firmę, która zbuduje wóz jeszcze lepszy i jeszcze tańszy od Modelu T. Skupił akcje maluczkich i wreszcie mógł robić co chciał, bo w rzeczywistości nadal rządził firmą z tylnej kanapy. Niestety, z upływem czasu wypalił się jego zapał do szukania nowych rozwiązań, a rosła niechęć do zmian. W ciągu 10 lat od premiery Modelu T stopniowo wykruszała się świetna ekipa, która go zaprojektowała i skonstruowała. Inżynierowie mieli świadomość, że model T starzeje się nieubłaganie. Palili się, aby zaprezentować następce. Ale biada było temu, kto przeciwstawiłby się cholerycznemu Henry emu uparcie twierdzącemu, że Model T jest ideałem. Gdy Henry podróżował po Europie w latach 1911- 1912, Wills zaprojektował i złożył prototyp następcy Modelu T. Zaczął wstępne rozmowy z kooperantami. Wszystko działo się bez wiedzy władcy. Henry wściekł się i kazał zniszczyć prototyp. W końcu miał za oponenta tylko syna Edsela. Ford junior stracił wiele nerwów i zdrowia, latami próbując ojca przekonać do zmian w konstrukcji, a w końcu do zastąpienia Modelu T. Raz podczas lunchu Henry podsłuchał jak Edsel lużno dyskutuje o tym, że warto by było wykorzystać układy hydrauliczne w autach Forda, żeby zminimalizować wysiłek kierowcy. Ford-senior krzyknął do syna „zamknij się“ wstał i wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Edsel znajdował pocieszenie cyzelując, jak jubiler klejnoty, auta marki Lincoln, przejętej przez Forda w 1922 roku.– ojciec produkuje najpopularniejsze wozy na świecie, ja wolę tworzyć najlepsze wozy na świecie – twierdził. Błyskotliwy boom sprzedaży samochodów w USA po I wojnie światowej spowolnił zbieranie się czarnych chmur nad imperium Henry ego i upewniał go w nieśmiertelności Modelu T. Jednak wokół aglomeracji w USA szybko rozrastała się siatka nowoczesnych dróg, po których gładko i bezpiecznie podróżowało sie z prędkością 50 mil na godzinę. Rynek zareagował wysypem automobili szybszych, wygodniejszych, elegantszych i bardziej prestiżowych od Forda. Droższych, ale nadal przystępnych cenowo dla szybko bogacących się Amerykanów. W salonie sprzedaży dawały nabywcy niepoliczalną frajdę przy wybieraniu barwy lakieru i dodatkowego wyposażenia. Świat kroczył naprzód, a Model T stał w miejscu. Owszem przebierano go w modniejsze szaty ( w 1923 i 1926 roku ). Ale za to przybyło mu tłuszczu. Niezmiennie pozostawał telepiący, rozwibrowany, powolny i wymagający mocnej ręki. Cenę obniżano mu do poziomu wyciskającego łzy zazdrości konkurentów. W 1925 roku żeby kupić nowego Forda T wystarczyło 260 $, czyli roczny zarobek niezamożnego Amerykanina. Potem było długo-długo nic. Nastepny w kolejce roadster marki Gray ( firma wytwarzała auta w latach 1922- 1926 ) kosztował 490 $ a drepczący Fordowi po piętach w statystykach Chevrolet Superior ( Model K ) 525 $. Nawet za motocykl Harley Davidson, najtańszy model JE, kładło się na ladę 310 $. Za modelem T wciąż stały zalety, wynikające z przynależności do wyprzedzającej epokę, potężnej sieci sprzedaży, zdobywania zaufania i dbałości o klienta. Kupowano go z rozsądku, jak u nas 35 lat temu Poloneza Caro. Wytrzymałość i ocierająca się o dumping cena pozwalały przymknąc oko na na wtedy już archaiczną technikę. Diler Forda istniał w dowolnym miasteczku, a mechanik złota rączka, wprawiony w bojach z Modelem T, pracował w każdej Skunksowej Wólce. Wiele usterek łatwo usuwało się samemu, o podstawowym serwisie nie wspominając. Tanie nowe części zamienne czekały do kupienia na każdym rogu.Gdy przyszła bieda, to używane wyszperało się na każdym dowolnym złomowisku. Rynek oferował setki akcesoriów na każdą kieszeń, wysyłając je pocztą w najdalsze zakątki USA. Wóz można było uzbroić w pompę wody, 12 stopniowy deferencjał Ruxtell, faktycznie podwajający liczbę biegów. Przez pewnien czas każdy „centuś“ mógł kupić Model T w jednym z wysyłkowych sklepów, taniej niż w salonie. Wóz trafiał do adresata w wielkiej drewnianej skrzyni, jako zestaw do samodzielnego montażu.
Na skraju przepaści
W latach 1924-1925, mimo dynamicznie rozwijającego się rynku, Fordowi udało się już „tylko“ utrzymać poziom produkcji ponad 1,9 mln sztuk Modelu T rocznie. Choć nadal dzierżył tron, to zastój był oznaką nadciągającego kryzysu. Udział Forda w sprzedaży nowych aut w USA malał szybko i nieubłaganie. W 1923 roku wynosił jeszcze 57 %, w 1925 roku 45 %, a w 1926 roku już tylko 34 %.
W styczniu 1926 roku, wicedyrektor Ford Motor Company Ernest Kanzler napisał 6- stronicowy list do Hendry ego.- Z każdym kolejnym sprzedanym wozem konkurencji stajemy się coraz słabsi – oceniał z troską. Między wierszami umieścił apel, że czas zastąpić Model T. Henry wpadł w furię i pod nieobecność Edsela zwolnił wicedyrektora. Nie dość tego, rankiem następnego dnia podlegli Kanzlerowi pracownicy księgowości- ci, którzy w tabelkach i liczbach dobrze widzieli symptomy zbliżającej się katastrofy- zastali swoje biura z gołymi ścianami. Znikły biurka, telefony, szafki, segregatory, nawet wykładziny podłóg. Podziękowano im za pracę. Henry oznajmił Edselowi, że właśnie zrobił więcej miejsca dla działu sprzedaży.
Plotki o awanturach wewnątrz firmy wyciekły. Klienci postanowili zaczekać na następce, lub szli do konkurencji. Ford próbował przeciwdziałać spadkowi sprzedaży. W połowie 1926 roku złamał świętą od 11 lat regułę „ każdy kolor pod warunkiem że czarny“ ale znów przypisał konkretne kolory do typów nadwozia. No i ceny zaczynały się od 360 $. Przypominało to panicznie nakładanie makijażu na twarz, której nie uratuje nawet wirtuoz chirurgii plastycznej. W końcu nastapił krach, stawiany do dziś za przykład jak nie planować produkcji. 25 maja 1927 roku Ford zaanonsował kres produkcji swojej legendy.W ciągu kilku kolejnych tygodni dwadzieścia trzy wytwórnie na świecie, montujące Model T, przeszły na bieg jałowy. Nie przerwano jedynie produkcji ciężarówek Model TT. Sześdziesiąt tysięcy pracowników wysłano do domów. Edsel Ford mógł wreszcie wyjąć z ukrycia plany następcy Modelu T, chyłkiem rysowane w biurach marki Lincoln. Bez obawy, że ojciec urwie mu głowę. Koncentracja na jednym modelu miała ogromną wadę, która zatrząsła posadami koncernu. Przestawienie fabryk na wytwarzanie Modelu A wymagało zastąpienia ( lub co najmniej zmiany oprzyrządowania ) połowy z czterdziestu trzech tysięcy maszyn wykorzystywanych tylko przy produkcji Modelu T. Kosztowało to 250 mln $ ( odpowiednik czterech mld obecnie ) Nadzwyczaj długa przerwa postawiła w ciężkiej sytuacji dilerów Forda. Wielu zrejterowało do konkurencji. A przecież w 1912 roku Ford sam nauczał rywali w folderze reklamowym: „Wytwórnie automobilowe, których produkcja jest ograniczona do kilku tysięcy pojazdów rocznie, mają sezony pracy na pełnych obrotach i sezony przestojów- dla remanentów i planowania na każdy nadchodzacy rok. Te okresy bezczynności są kosztowne“. Pierwsze egzemplarze Modelu A zeszły z taśmy dwudziestego pażdziernika 1927 roku. Z podjęciem sprzedaży zwlekano do grudnia , aż zapełnią się salony. Ten rok był dla Forda stracony, co wykorzystał Chevrolet wskakując na pierwsze miejsce w USA. Henry ego zabolało to tym mocniej, że do triumfu rywala przyczyniły się zmiany konstrukcyjne, które nakazał wprowadzić w Chevroletach prezes William S. Knudsen – dawny szef produkcji w fordowskiej fabryce Highland Park.
Przez dwa lata Ford lizał rany i przywracał imperium do równowagi, montując „zaledwie“ 713,528 sztuk Modelu A w 1928 roku i 715,100 sztuk w 1929 roku. Dopiero rok 1930 zamknął się przyzwoitą liczbą 1,261,053 egzemplarzy dając Fordowi 41% rynku, ale przynosząc stratę finansową. Nauka nie poszła w las. Nigdy więcej Ford nie skoncentrował się na „jedynie słusznym“ modelu. Od tej pory szedł drogą tzw. elastycznej produkcji masowej. Koniec produkcji modelu A nastąpił w marcu 1932 roku. Model B przejął sztafetę bez zwłoki, debiutując 31 marca, w dużej mierze dzięki temu, że był technologiczną ewolucją poprzednika. Ford pamiętał o posiadaczach Modelu T, długo wytwarzając cześci zamienne. Fabrycznie nowy silnik udało się kupić od ręki jeszcze w 1941 roku. Także dzięki świetnemu zaopatrzeniu w części Model T uchodził za trudny do zarżnięcia, zupełnie jak Terminator ( dopóki świeciło mu się choćby jedno czerwone oczko-dioda, doputy tliło się w nim życie.
Nawet gdy rdza zeżarła ramę i karoserię, a myszy pocieły tapicerkę, to prosty w remoncie zespół napędowy i pancerne osie trafiały do odzysku. Służyły dalej, np. w prowizorycznych wieżach wiertniczych, czy jako napęd do łodzi.
Własny koń mechaniczny
Model T nigdy nie cieszył się dużym prestiżem, ale wzbudzał szacunek i sympatię, na które w pełni zasłużył. Poturlał się jak kamyczek i ruszył lawinę rozwoju indywidualnej motoryzacji w wielu krajach świata. W ciągu kilkunastu lat motoryzacja w USA wjechała nim pod strzechy. Mówi się u nas, że Model T był tym dla Amerykanów, czym dla nas Fiat 126p. Są liczne podobieństwa, ale Model T zrobił dużo więcej. Niezliczona grupa Amerykanów wspomina go jako pierwszy własny automobil, na którym uczył się jazdy. O takim wehikule zazwyczaj myśli się ciepło, pomimo oczywistych wad. Dzielnie znosił błędy poczatkujących szoferów, uczył pokory i dbałości o maszynerię. Zwiększał niezależność, subiektywnie skrócił odległość i przez to sprawił, że ludzie mogli spotykać się częściej. Pomagał zaspokoić ich ciekawość poznawiania nowych miejsc. Niepostrzeżenie stał się niezastąpionym narzędziem codziennego użytku. Zwłaszcza dla tych, którzy mieszkali daleko od szosy. U nas było to parę kilometrów, ale w Ameryce Północnej nierzadko kilkadziesiąt mil. Jeśli podróż do cywilizacji powozem konnym zajmowała dziesięć godzin, to Fordem 4-5 godzin. Z łańcuchami na tylnych kołach, wysoko zawieszony twardy jak traper i lekki jak piórko Model T dzielnie przedzierał się przez błoto lub śnieg. Pozwalał rodzinie osadnika wyjechać z domu, zrobić zapasy w mieście i wrócić tego samego dnia. A następnego poranka napędzał mu piłę rżnącą drewno na zimę. To nie pomyłka. W czasach, gdy automobil był zabawką dla bogaczy, Henry Ford zadbał w fazie projektowania o to, żeby Model T mógł ulżyć doli fizycznie pracujących ludzi. Wystarczyło zdjąć jedno tylne koło, przekręcić do piasty specjalne kółko pasowe, założyć na nie pas transmisyjny, zablokować drugie tylne koło, odpalić silnik i ustawić przepustnicę ręczną ( na pozór bezsensowną ) manetką. W ten sposób skutecznie napędzał młockarnie, generator prądu, pompę wody, prasę, rębak, śrutownik, dmuchawę, przenośnik taśmowy lub każde inne urządzenie stacjonarne z napędem pasowym. Popularne były wieloczęściowe zestawy elementów, które zmieniały Model T w dzielny i wydajny traktor. Oczywiście, dokupowało się do nich idealnie pasujące maszyny rolnicze – pługi, rozdrabniacze, brony i kultywatory. Uzbrojony w wielkie stalowe koła tylne, zaczepy i ultrakrótki dyferencjał, Model T zastępował w polu 2 – 3 żywe konie.
Ze względu na fakt że choroba Covid-19 jest dla mnie łaskawa i mnie omija, wymyśliłem że zrobię zamieszanie, aby rozbić ogólny marazm i zniechęcenie wsród miłośników motoryzacji zabytkowej do której się również zaliczam. Zimowe naprawy Forda T spowodowane rozsypaniem się dyfra na rajdzie Wałbrzyskim nadal trwają. Zamówione części płyną statkiem już miesiąc! Podobno statek utknął w Kanale Panamskim i będzie opóżnienie! Jak pech to pech! Odnośnie eksplozji dyfra, to wina w dużej mierze spoczywa na mnie, z tego względu że zapomniałem na wale kardana, tam gdzie jest zębatka zwana atakiem, dać zabezpieczenie. Efekt taki, że przez dwa tysiące kilometrów nakrętka powoli się odkręcała, dając nawet efekt w postaci dzwonienia, co oczywiście zbagatelizowałem. Na dłuuuuugim podjeżdzie w Wałbrzychu, nakrętka rozpoczęła nowe życie wpadając w tryby razem z atakiem. Efekt ten nazywany jest implozją, która gwałtownie przechodzi w eksplozję układu zwanego dyfrem. Co z tego zostało możecie zobaczyć na zdjęciu. Podejrzewam też siły nieczyste, bo czuć było siarką !
Ale nie o dyfrach dzisiaj, tylko o imprezie która zrodziła się w mojej głowie. Postanowiłem zorganizować I Europejski zlot Forda modelu T oraz pojazdów do 1930 roku. Wiem, wiem ! Pandemia, ograniczenia, szczepienia itp., ale z drugiej strony, na co mamy czekać? Pandemia będzie nas dusić jeszcze długie miesiące, jak nie lata, a nasze oldtimery w tym czasie wykończy nie pandemia a rdza.
Impreza w terminie 16-19 września 2021 w urokliwych okolicznościach Karkonoszy a dokładniej Jeleniej Góry. Baza rajdu w chyba najpiękniejszym i najbardziej luksusowym pałacu Pakoszów. Z pałacem tym wiąże się ciekawa historia związana z tym że odkupił go kompletnie zrujnowanego w 2005 roku Pan Hartmann wnuk ostatniego właściciela , do rodziny należał on do 1945 roku potem został znacjonalizowany i kompletnie zrujnowany. Dzisiaj wygląda bardzo dobrze. Ale nie o życiorysach a o imprezie dedykowanej fordom T chcę wam napisać.
Przez wiele lat samochody przedwojenne były spychane w kąt przez wszelkiej maści organizatorów MPPZ tów i innych imprez. Wiadomo rządzi kasa. Organizator zaprasza wszystkie pojazdy licząc na dużą frekwencję na poziomie 80 samochodów albo i lepiej. Liczy się wpisowe od załogi. Odnośnie frekwencji to dumą organizatora jest to że ma dużo samochodów na swojej imprezie. Efekt jest taki że na rajdzie jest 90 procent samochodów powojennych, w tym dziesięć Porsche 911. Krok następny to trasa. Chłopaki w sportowych samochodach przebierają nogami żeby pojeżdzić, więc organizator rąbie trasę 200 a najlepiej 300 kilometrów! No i najlepiej żeby był wyścig na torze! Z reguły trasa jest skompilowana w jednym dniu. Gdzie tu jest miejsce dla mojego Forda T?
Praktycznie to wygląda tak: jadąc na rajd muszę wrzucić swojego grata na przyczepę , tłuc się nim w najlepszych warunkach 80km/h, a wliczając przejazd przez miejscowości itp. średnia mi wychodzi 50 km/h! Czyli jadąc z Warszawy do Zielonej Góry na rajd w Pałacu Mierzęcin to zajmuje mi to 8 godzin z przystankami. Jak przyjadę to wszyscy uczestnicy rajdu już są i piją piwko, a ja w tym czasie muszę zrzucić grata z przyczepy, usmarować się po łokcie, potem umyć i szybko biec do biura rajdu. Teraz przekaże wam jak to wygląda z perspektywy uczestnika, który ma np. Porsche 911 i jedzie na tę samą imprezę. O godz 15 zje obiad, zapakuje dziewczynę do bryki, wyskoczy na trasę i z dozwolona prędkościa 130 km/h ciśnie na rajd, po 2 godzinach jest na rajdzie. Jest różnica? Jest! Dlatego wszelkie pojazdy przedwojenne znikają z tych imprez.
Postanowiłem zrobić imprezę tylko dla pojazdów do roku 1930 ! I większosć z was zapewne by powiedziała: ale czekaj stary, ile jest tych samochodów? Kto przyjedzie? 8 samochodów? Odpowiem dyplomatycznie jak tylko umiem, jak nie spróbuję to się nie dowiem!
Ale wydaje mi się że te wszystkie pojazdy antyczne które kiedyś uczestniczyły w imprezach chyba nie poszły na złom. Dla zainteresowanych imprezą podaję jakie będą niektóre z atrakcji, bo pewnie myślicie że najadą się dziadki i bedą pierdzieć swoimi wehikułami 20km/h a pewnie większość czasu będą leżeć pod samochodem. Nikt nie pamięta co te samochody potrafią dokonywać na drodze! Takie rajdy jak Paryż-Pekin nie są wynalazkami współczesnymi, musimy pamietać że powstały u zarania motoryzacji. Wielkie wyścigi, które fascynowany wtedy dziesiątki tysięcy, ludzi to też nie jest nasz współczesny wynalazek!
Przewidziane atrakcje, to szturm na dwie przełęcze i co najważniejsze próba sprawności na specjalnym torze z trudnymi próbami technicznymi, oczywiście wszystko na czas! Mało kto wie że Ford T jest najbardziej zwrotnym pojazdem, do dzisiaj nie został ten rekord pobity. Więc wszelkiego rodzaju slalomy między pachołkami odpadają, bo on to robi bez dodawania gazu! Próby bedą naprawdę mordercze. Ten który zwycięży dostanie laur nie za chęć do życia, proszę mi wierzyć!
Więc Panie i Panowie do maszyn!
Poniżej samochody które już się zapisały na rajd. Cała lista załóg na stronie www.fordtklubpolska.pl
Witam! Witam! Witam i o zdrowie pytam! Co mnie wprawiło w tak dobry humor? Ptak, a konkretnie wystawa pojazdów zabytkowych w centrum wystawienniczym Ptak EXPO w Nadarzynie. Dla znawców tematu impreza znana i nawet ja, na swoim blogu opisywałem pierwszą edycję imprezy na tym obiekcie. Wystawa nosi nazwę Warsaw Oldtimer Show.
Z byłych hal wietnamsko-chińskich handlarzy zniknęły boksy, które akurat mi się podobały, bo były przeszklone i porządnie zrobione. Do takiej imprezy jak wystawa oldtimerów nadawały się idealnie, bo wstawiało się do boksu bryki i nie trzeba było kombinować ze słupkami, taśmami itp. Ale do hali expo to one pasowały średnio, no i zniknęły! Ale teraz hale wyglądają w środku lepiej, bardziej przestronnie.
Ale do rzeczy, bo nie o halach mam wam pisać, a o samochodach i stoiskach.
Na Warsaw Oldtimer Show przyjechałem samochodem i okazało się, że nie ma problemu z parkowaniem, co jest dużą zaletą i w dodatku nikt nie chce kasy! Super! Już mi się podoba! Zaparkowałem na tyłach hal i musiałem przedreptać do hali pierwszej, a właściwie przedostatniej. Mówiąc po żołniersku, zaatakowałem od tyłu.
Pierwsze na co wlazłem to w połowie pustej hali stoją nowe mustangi w jednej linii i dwóch gości na krzesłach, w moim mniemaniu stróżujących, co by tych mustangów nikt nie skrzywdził. Trochę mnie to zaskoczyło, bo mustangi to takie amerykańskie plastiki z dużymi silnikami, jak to amerykany. Ale kreatywność właścicieli podobna, trochę toporna i plastykowa żeby nie powiedzieć młotkowa. Aż się prosi żeby je poustawiać w jakiś ciekawy sposób, dodać informację o co ciekawszych czy starszych egzemplarzach i zaprosić paru uśmiechniętych właścicieli, którzy chętnie pokażą i opowiedzą o swoich samochodach. A nie dwóch smętnych gości cieciujących z kwaśną miną i skrzyżowanymi nogami. Jaki Pan taki kram!
Ale okazało się, że panowie są w strefie bezbiletowej czyli trochę poza zawodami. W następnej hali świat mieni się kolorami i wspomnienie szarych mustangów oraz ich właścicieli prysnęło w kosmos!
Oczywiście od razu wlazłem na stoisko polskiej firmy Almar, która na dwustu metrach zaprezentowała absolutny hit tej wystawy i zakasowała całą konkurencję na tej imprezie, czyli przedwojenne mercedesy w perfekcyjny sposób odrestaurowane! Poziom odbudowy pojazdów jest taki sam, jak moich egzemplarzy, czyli lepiej już się nie da! Same pojazdy to perły marki mercedes, bo tylko tej firmy egzemplarze firma pokazała, ponieważ od 20-tu lat specjalizuje się w ich odbudowie. Same perły: 220 Cabriolet B czy model 290 Spezial Roadster! Abstrahując od zjawiskowości tych samochodów jest to też droga pozycja dla miłośników i kolekcjonerów. Trzeba mieć dużą forsę, bo zwykła forsa starczy tylko na jeden samochod! Ale co tu dużo pisać, zobaczcie sami.
Stoisko fajne i ciekawe zrobiło BMW klub Warszawa, które zasłynęło na pierwszej edycji imprezy w 2016 roku niezapomnianym Bikini Show! Tak chłopaki, tego się nie da zapomnieć i nawet upływ czasu nie niweluje mojej dziury w szarych komórkach po tym „szole“ W skrócie chodzi o to, że dziewczyny miały cyckami myć beemy, a jak przyszło co do czego był pogrom cellulitowy i parę nieśmiałych dziewczyn. Po szczegóły odsyłam do relacji z tej traumy (Warsaw Moto Show 2016! Czyli wreszcie zajebista impreza motoryzacyjna).
Ale ku mojemu zdumieniu na tej edycji na stoisku były ciekawe samochody przedwojenne i całość wystawy niesztampowa. Tym razem brawo chłopaki!
Ogromnie pozytywne wrażenie zrobiło na mnie stoisko „Nornicy“ czyli klubu motocyklowego z Pruszkowa. Dlaczego Nornica? Nie mam pojęcia i bałem się zapytać, ale na następnej wystawie zrobię research tematu pochodzenia nazwy klubu. Na stoisku motocykle przenoszące chyba każdego w sentymentalną podróż. Czego tam nie było? Od kultowej ETZ-ty 250 przez W-ski, BMW Sahary po pięknie zachowane japończyki! Widać, że siła tego klubu i jego członków jest duża! Zazdroszczę! Obok mnie, w Legionowie, który ma już chyba z 50 tysięcy mieszkańców, nie mamy takiego klubu. Szkoda!
W międzyczasie, przechodząc z hali do hali, wpadłem na pokaz jazdy akrobatycznej na Harleyu w wykonaniu Macieja Dopa, którego przedstawiać w świecie stuntu nie trzeba. Naprawdę wyczynia na nim cuda! Całość oglądało dużo widzów. Teraz stunterów jest sporo, ale jeszcze z 15 lat temu jechałem specjalnie do Bielawy na pokaz kaskadera motocyklowego Jean-Pierre Goya, który pracował na planie Bonda i dublował Pierce Brosnana na motocyklu BMW R 1200C. Jego show było wyjątkowe, do tej Bielawy jechało kilka tysięcy ludzi! To były czasy! A teraz i nasze chłopaki dobrze łyknęły temat!
Ale wracając do zwiedzania to nie przepadam za Jaguarami, ale znalazłem przepięknego XK 120 w kolorze jasno zielonym. Samochód jest ikoną w palecie jaguarów i został po raz pierwszy pokazany na wystawie w Londynie w 1948 roku (u nas wtedy była powojenna bieda a oni takie bryki jak ufo produkowali! To niesprawiedliwość dziejowa). Był to samochód ogólnie dostępny, który osiągał prędkość 120 mil, czyli jakieś 160 km/h stąd nazwa XK 120. Model był produkowany w latach 1940-1954. Model XK 120 był trzykrotnym triumfatorem wyścigu Lemans i innych bardzo znanych imprezach co przełożyło się na bardzo dużą sprzedaż. Każdy chciał mieć brykę, która pędzi jak szalona. Jest to samochód, który bez kompleksów uczestniczy we współczesnych rajdach oldtimerów takich jak Mille Miglia, Silverstone, Le Mans, czy Goodwood.
Drugim samochodem, który ma ciekawą historię to Cadillac dla biednych czyli LaSalle z 1927 roku. Jest to kwadraciak z drewnianą budą i dużym silnikiem. Nazwa LaSalle sugeruje, że jest to samochód pochodzenia francuskiego, ale to tylko wybieg marketingowy bo jest to amerykanin z krwi i kości. Mechanika to kopia Cadillaca i z taką misją został zbudowany, aby zaspokoić emocjonalnie tych, których nie stać było na oryginał! Egzemplarz pokazany na Warsaw Oldtimer Show pochodzi z kolekcji Ceesa de Rijke, właściciela muzeum w Holandii w mieście Oostvoorne. W 2017 roku został zakupiony przez polskiego kolekcjonera.
Samochodem, który jest marzeniem nieco młodszych miłośników pojazdów zabytkowych to BMW ósemka z Japonii o mocy 320 KM. Nie wiem, czy właściciel nie podkolorował trochę tej mocy, ale nie ma co obrażać, bo może tyle ma. Podobno wsadził w niego 90 kawałków i teraz by chętnie sprzedał za 200 tysięcy. Trochę drogo! Ale samochód bez dwóch zdań wychuchany! Tylko brać!
Pora ruszyć tyłek i pojechać na Autonostalgię w Warszawie. Zima była pracowita i wszystkie automobile oraz motocykle gotowe do prezentacji. Po okresie depresji początkującego restauratora, spowodowanej eksplozjami panewek w Fordzie i Essexie, życie wraca do normy i nowe panewki wylane.
Dla wielu czytelników mam nowe wieści odnośnie mojejosoby. Przestałem pić whisky i zagryzać cygarami a od roku prowadzę sportowy tryb życia. Zostałem biegaczem amatorem i liderem wsród tych, którzy biegnąc potrafią kopnąć się w kolano.
Cały czas główkuję, jak połączyć automobile z lat 20 i 30-tych z tym bieganiem. Okazało się, że od tego biegania rozjaśnia się w głowie (ale aż tak pewny tego nie jestem) i zyskuje się tężyznę fizyczną. Dyscyplina zwana bieganiem jest popularna, bo używa jej 20% populacji kraju czyli 7,5 miliona ludzi ! W związku z tak dynamicznymi zmianami w moim drobnomieszczańskim życiu wymyśliłem, że na Autonostalgii zrobię stoisko razem z Towarzystwem Sportowym Regle ze Szklarskiej Poręby, które mnie trenuje i w którym jestem aktywnym i praktykującym składkowiczem. W tym automobilowym świecie spalin, smarów i ryku zacieranych silników będziemy promować bieganie wśród automobilistów! Ba, może nawet znajdziemy bratnie dusze bo nigdy nie wiadomo co w ludziach drzemią za emocje!
Na stoisku TS Regle pokażemy znane z mojego bloga perły amatorskiej odbudowy czyli Essexa Super Sixa z 1927 roku, znanego już wielu Polskiego Fiata 518 z 1933 roku i po raz pierwszy publicznie pokażę polskiego (!) Forda model T z 1924 roku. Z niespodzianek pokażemy też… motocykle.
Kolega Igor Skrzyński pokaże swoje motopedy czyli MV Agustę i inne ciekawe eksponaty.
Pokażęmy kabriolet Mercedesa AMG z 560 konnym silnikiem w nadwoziu CL .
Autonostalgia odbędzie się w nowym centrum wystawowym Global Expo przy ul. Modlińskiej obok Auchana. W sobotę i niedzielę 6 i 7 kwietnia 2019 roku. Dla zainteresowanych mamy pełne info na temat odniesienia sukcesu w samodzielnej odbudowie swoich wehikułów i również pełne info na temat rozpoczęcia kariery biegacza !
Kolega Iguś poprowadzi warsztaty dla początkujących malarzy, portrecistów i pejzażystów!
Na wstępie wyjaśnię że nie latał, bo był padnięty po podjeżdzie pod słynną Kapelę, gdzie organizator wycisnął wszystkie poty z przedwojennych samochodów, po raz pierwszy widziałem gotujący się olej w Citroenie BL 11, ale nasz przedwojeny Poski Fiat 518 zrobił się czerwony na twarzy, ale pary nie puścił! Szacun dla Fiata ! ja też zrobiłem się czerwony na twarzy ale to nie z wysokości a z nadciśnienia!
Ale po koleji ! Rajd IKAR 2017 to cykliczna impreza, ale nie występująca w masowych zestawieniach imprez i rajdów. O tej imprezie dowiedziałem się przypadkowo na jakimś rajdzie samochodów zabytkowych i niezwłocznie się na niego zapisałem. Dlaczego? To proste! Dolny Śląsk przyciąga jak magnes! Byłem wielokrotnie na zlotach Carmann Ghia w Zachełmiu k. Jeleniej Góry które od lat organizuje Jurek Tatarek. Oprócz klimatu Karkonoszy istnieje możliwość sprawdzenia swojego automobilu w górzystym terenie.
Ze względu na fakt że w Jeleniej Górze na rajdzie będę po raz pierwszy nie wiedziałem czego się spodziewać. Miałem przed oczami słynne wywiady w lokalnej prasie z komornikami ( tak! tak! to lokalni celebryci! ) którzy ze względu na fakt pozyskiwania dużych dochodów, chwalili się jakie posiadają pojazdy zabytkowe. Znając swój niewyparzony język, a o manierach, a raczej ich braku niewspominając, już sobie wyobrażałem, że stoją tam w rzędach te komornicze oldtimery i ja w środku. Na bank bym narozrabiał, bo komorników nie cierpię jak porannego kaca! Brr! Na szczęście był to tylko senny koszmar, bo na miejscu okazało się że takowych nie ma, albo są dobrze zakamuflowani!
Do Jeleniej Góry przyjechałem prosto z rajdu w Rużemberoku na Słowacji i postanowiłem podreperować nadwątlone siły w Zdroju Cieplickim. Gościny mnie i mojemu rumakowi udzieliła Elwira wraz z mężem Adasiem zamieszkująca w Sobieszowie i posiadająca chyba najlepszy widok na zamek Chojnik z tych które dane mi było widzieć. Elwira to wnuczka mojego chrzestnego z Jagniątkowa Jasia Piotrowskiego. Ze względu że u wszystkich na P, płynie benzyna we krwi, to również Jasiu posiadał pojazd zabytkowy w liczbie dwóch, czyli Jawę oraz CZ z PRL jeszcze z chromowanymi zbiornikami. Do tego trzy silniki! Jawa była tak wychuchana że spokojnie bez kompleksów mogła by prosto z szopy, jechać na zlot do Rużomberoka gdzie takich wychuchanych Jaw zatrzęsienie! Jankowi się w tym roku zmarło i ostatnim na P w którego żyłach płynie benzyna zostałem ja.
W ciągu tygodniowego pobytu w Jeleniej Górze zażywałem Zdroju oraz lansowałem się Polskim Fiatem 518 po rynku w Jeleniej Górze, niestety nie wiedzieć czemu, prawie zawsze opustoszałym. Udało mi się nawet stoczyć bój okrutny z autobusem MPK, który w Cieplicach zjechał ze swojego pasa ruchu i jak by nigdy nic ( czyli jak by mnie nie było) zaatakował. Reakcja moja na tę jak by to powiedzieli politycy, prowokację była taka, że gwałtownie musiałem skręcić i przy tym brutalnym manewrze otworzyły się drzwi w Polskim Fiacie 518 i wielką klamką jak od zachrystii w Sobieszowie, przeorały brzuch owego autobusu! Jak tylko otrzepałem się ze szpachli, którą ten autobus był grubo pokryty, to okazało się że na Polskim Fiacie 518 ani ryski a autobus poszkodowany. Ale dobrze mu, mógł się cham nie przepychać. Przecież wiadomo że nie ma cwaniaka nad warszawiaka, piszę tu o samochodzie bo ja to słoik. Samochód wyprodukowany w Państwowych Zakładach Inżynieryjnych w Warszawie w 1933r.
Śledztwo policyjne w toku, bo to jednak mienie Państwowe które uszkodził burżuazyjny przedstawiciel 2 RP.
Ale nie ma co o walkach klasowych i kolizjach, pora na rajd.
Baza rajdu znajdowała się w Pałacu Paulinum na szczycie Góry Krzyżowej, sam pałac z bardzo ciekawą historią. Z ciekawostek jest to że od 1945 roku po upadku Powstania W arszawskiego mieszkała tam rodzina Tyszkiewiczów wraz tonami dzieł sztuki ze zrabowanych pałaców na Dolnym Śląsku w czasie wojny. Historię pałacu zamieszczam na końcu wpisu.
Rajd organizował Pan Zygmunt z klubu Izersko-Karkonoskiego Ikar ze Świeradowa Zdroju, w klubie jak się dowiedziałem jest 60 członków z czego 12 aktywnych cokolwiek to znaczy. Ja mogę być 13 aktywnym wojownikiem.
W piątek zjechały się załogi na rajd. Bardzo dużo załóg niemieckich, osobiście mi znanych z rajdu Nowodworskiego na który też przyjeżdzają. Sporo załóg z rejonu Dolnego Śląska. Samochody to przekrój całej motoryzacji od przedwojennych których było 8 sztuk licząc BL-ki, bo to podobno bardziej powojenny, ale nie ma co dzielić włosa na czworo. My z naszym Polskim Fiatem 518 dostaliśmy numer 1 startowy co odnotowano w kronikach rajdu. W piątek poza lekkim towarzyskim rautem niewiele się działo.
W dzień rajdu czyli w sobotę ( rajd był ułożony do jednego dnia jazdy) ruszyliśmy w trasę po drodze odbywając różne konkursy sprawnościowe i uczestnicząc w paradach piękności zarówno Pań jak i automobili. Odwiedziliśmy Jawor oraz Bolków gdzie nasze stalowe rumaki wywołały zachwyt publiczności.
Zapraszam do obejrzenia fotorelacji z Rajdu Ikar 2017 w Jeleniej Górze.
A teraz obiecana historia Pałacu Paulinum, opis historii zrobiło Stowarzeszenie Pałaców Dolnośląskich a ja spieszę w raz z nimi przeakzać wam tę historię.
Zbliżając się do Jeleniej Góry od południa, drogą prowadzącą z Karpacza, podnosząc wzrok, dostrzec możemy wyłaniającą się spomiędzy drzew bryłę Pałacu Paulinum, usytuowanego na zboczu Góry Krzyżowej. Warto odwiedzić ten obiekt, jeden z Pomników Historii Kotliny Jeleniogórskiej, gdzie mieści się obecnie restauracja oraz centrum hotelowo-konferencyjne. Podziwiać możemy tu doskonale zachowane XIX-wieczne wnętrza, jak również roztaczający się wokół rezydencji park krajobrazowy.
Historię tego miejsca rozpoczęli jezuici na początku XVII wieku
Historia założenia sięga XVII wieku i związana jest z przybyciem na ten teren zakonu Jezuitów. W 1655 roku zakonnicy kupili teren na południe od miasta, gdzie założyli folwark nazwany od pierwszego przełożonego klasztoru – Paula Kottinga – Paulinenhof. Nad założonym przez Jezuitów folwarkiem wznosiła się góra zwana wówczas Wolfgangberg, na której zakonnicy umieścili pokaźnych rozmiarów krzyż drewniany, poświęcony 3 maja 1670 roku. Miejsce to stało się wkrótce celem licznych pielgrzymek, a samo wzniesienie zyskało nową nazwę – Kreuzberg, która w wersji polskiej przetrwała do dziś – Góra Krzyżowa. W kolejnych latach klasztor wraz folwarkiem stale się rozrastał. W początkach XVIII wieku założono sad owocowy oraz urządzono kaplicę pw. Św. Pawła. Zakonnicy opuścili Paulinenhof w 1774 roku, ale majątek pozostawał w rękach kościoła jeszcze do 1810 roku, kiedy król pruski wydał edykt o sekularyzacji dóbr kościelnych i zakonnych.Rezydencje pałacową na wzgórzu wybudował pierwszy właściciel Paulinenhof Richard von Kramst
Nowy rozdział w dziejach dóbr paulińskich otworzyła połowa XIX wieku, kiedy majątek przeszedł w ręce znanego jeleniogórskiego fabrykanta zajmującego się przemysłem lniarskim – Richarda von Kramsta. Nowy właściciel zwlekał z budową rezydencji, którą zaczęto wznosić dopiero na początku lat 70. XIX wieku, na wschodnim zboczu wzgórza. Okazałą willę zaprojektował drezdeński budowniczy Kurt Spite. Urozmaiconą bryłę pałacu o trzech kondygnacjach, wzorowaną na niemieckim renesansie, zdobił taras oraz liczne wieżyczki i wykusze.
W 1931 roku pałac został przekształcony w centrum szkoleniowe NSDAP
Rezydencję przebudował i zmodernizował na początku XX wieku tajny radca handlowy Oskar Caro, dyrektor generalny i współwłaściciel Górnośląskiego Przedsiębiorstwa Przemysłu Żelaznego Kopalń i Hut w Katowicach. Pracami kierował wybitny wrocławski architekt – Karol Grosser, autor m.in. Domu Zdrojowego w Świeradowie. Do dziś oczy zwiedzających cieszą doskonale zachowane wnętrza pałacu, na czele z najbardziej reprezentacyjną Salą Gdańską.
Po śmierci Oscara Caro w 1931 roku obiekt został zakupiony przez Niemiecki Front Pracy, który przebudował go na centrum szkoleniowe NSDAP.
Po wojnie w pałacu Paulinum były przechowywane odzyskane dzieła sztuki, zrabowane w czasie wojny przez Niemców
Powojenne losy pałacu różnią się od dziejów innych obiektów tego typu. Już w 1945 roku powstał tutaj ośrodek wypoczynkowy dla pisarzy i muzealników oraz Składnica Muzealna Ministerstwa Kultury i Sztuki. Znajdowały się tutaj śląskie dzieła sztuki oraz inne, zrabowane podczas wojny i ponownie odnalezione. W 1952 roku obiekt przejęło wojsko i utworzono w nim kasyno oficerskie. Od 2002 roku rezydencja funkcjonuje jako hotel i restauracja.
Park przypałacowy został zaprojektowany przez Siebenhaara, który wykorzystał naturalne elementy krajobrazu i terenu
Historia założenia parkowego na terenie Góry Krzyżowej rozpoczyna się wraz z przejęciem majątku przez rodzinę von Kramst. Już w 1855 roku nowy właściciel zlecił jeleniogórskiemu ogrodnikowi Siebenhaarowi, znanemu twórcy miejscowych plant, zaprojektowanie parku krajobrazowego. Koncepcja Siebenhaara zakładała stworzenie parku wykorzystującego zastane walory terenu – jego ukształtowanie, licznie występujące formacje skalne i naturalny las. Projektując swoje założenie ogrodnik opierał się na ideach romantycznego parku XIX-wiecznego, idąc tym samym w ślady wcześniejszych parków w Mysłakowicach, Staniszowie, a przede wszystkim wzorcowego założenia w Bukowcu. Prace przy tworzeniu parku trwały 3 lata, a ówczesne przekazy mówią, że na terenie wzniesienia odnaleziono wówczas wiele ostróg, strzał, szpad i podków z okresu wojny trzydziestoletniej.
Po raz drugi czy bodajże trzeci odbyła się impreza motoryzacyjna o nazwie Ptak Warsaw Expo w Nadarzynie w dawnych halach Maximusa. Hale te zakupił znany przedsiębiorca z Łodzi który jest tam królem handlu detalicznego. Jak się nazywa to możecie się domyśleć. Dla wolno myślących koło ratunkowe w postaci pierwszej litery czyli P!
Na pierwszej edycji Moto Show która odbyła się na wiosnę w czasie nocy muzeów nie byłem, bo miałem robotę przy organizacji nocy Muzeów w Legionowie. Ale każdego kto był w Ptaku pytałem się jak było? Jedni że do dupy bo frytek nie było, inni że zajebiście bo lawetą można wjechać za darmo. Ale ludzie byli? No byli ale mało! No kurna nie dowiesz się! Dlatego teraz postanowiłem pojechać i zobaczyć co w Ptaku piszczy.
Deszcz lał niemiłosiernie, ale ja i dwóch Patryków popruliśmy do Nadarzyna Peugeotem 106 zakupionym niedawno po atrakcyjnej cenie. Już z daleka było widać że ludzi jest po prostu milion! Zaparkowaliśmy i fru do pierwszej hali. Szczena mi opadła bo jestem przyzwyczajony do smętnych stoisk na różnych imprezach oldtimerowych a tu kolorowo, muzyka dudni, hostessy się uśmiechają! No Ameryka!
Sama impreza jest podzielona na część motoryzacyjną że się wyrażę tradycyjna, aczkolwiek mam na myśli nowe Ferrari, Porsche, Lamborghini, Mercedesy i co tam jeszcze wymyślono żeby nam facetom zamącić w głowach. Druga cześć wystawy to Sport samochodowy wszelkiej maści i na koniec oldtimery wszelkiej maści.
Poszliśmy na mocno reklamowana przez organizatora imprezę organizowana przez BMW Klub Warszawa czyli Bikini Show. Po ludzku rzecz ujmując dziewczyny miały myć samochód z użyciem piany i własnych cycków. Przynajmniej wszyscy dziennikarze a przybyło ich tam ze 40-tu i publiczności której było multum oczekiwaliśmy na wydarzenie. Co chwila organizator nadaje komunikaty zę za 10, 15, itd minut! Ścisk taki że meksyk, nawet w sektorze dla fotografów obiektywy zaparowane. No ale dla takiego Show warto cierpieć!
Wreszcie dziewczyny obarczone lekkim celulitem i ubrane tak z grubsza rzecz ujmująć bardziej na spacer z dzieciakiem po parku a nie na Bikini Show. Najpierw prezentacja pucharów które zdobył klub BMW, ale wiadomo wszyscy mają w dupie te puchary, czekamy na cycki! A tu o zgrozo dziewczyny ani nie potrafią tańczyć a mycie polegało na wzięciu gąbki z takim wyrazem twarzy z jakim zbiera się gówno psa na spacerze w husteczkę! Wszyscy reporterzy i kamerzyści aż przecierali oczy ze zdumienia że tak reklamowany show to takie gówno. Jak na następnej edycji będzie Bikini Show to spokojnie możecie wziąść dzieci, babcię i co tam macie. Jedynym Show jaki tam widziałem to hektary celulitu na dziewczynach, pora na fitness z Chodakowską dziewczyny!
Jak to na imprezie motoryzacyjnej zawsze jest konkurs na najpiekniejszą felgę, ( tak! tak! chłopaki z Yangtaimer Warsaw to o was! ) ale tym razem nie było, więc komisja w składzie dwóch Patryków i ja, jednogłośnie wybraliśmy cud miód w cygańskim stylu czyli pozłacany BBS!
Jedną z ciekawostek było stoisko organizowane przez Pana Andrzeja Pleskota specjalisty od cynowania nadwozia. Cynowanie nadwozia to dla młodszych odbiorców bloga wyjaśnienie że chodzi o szpachlowanie tylko bez szpachli. Szpachlę wymyślono w latach 70 tych. Zanim jej nie było każdy master w warsztacie to potrafił robić! Panie Andrzeju na bank zapisuję się do Pana szkoły cynowania, tym bardziej że mam budę Opla do wycynowania!
Byliśmy też na stoisku Iron Warriors Team czyli studentów Politechniki Łódzkiej którzy skonstruowali pojazd na kultowe zawody Shell Ecomarathon. Pojazd na jednym litrze paliwa musi przejechać jak najdłuższy dystans! Pojazd z Łodzi ma rekord 800 kilometrów, ale mistrzowie w tych zawodach czyli inne uczelnie z całego świata i ich pojazdy osiągają 3000 kilometrów! Szok! Dla wyjaśnienia technika jazdy tym pojazdem polega na rozpędzeniu go do 60 km/h i zgaszeniu malutkiego silnika od wykaszarki ( jak w przypadku pojazdu z Politechniki Łódzkiej ) i toczenie się aż pojazd zwolni do 15km/h wtedy odpala silnik i taką techniką do mety. Życzymy powodzenia w zawodach!
Byliśmy też na stoisku Krzesimira Kwasiborskiego który ma firmę naprawiająca i tuningującą samochody sportowe! Pokazał nam swoją Hondę!
Ogladaliśmy też łódz motorową w wersji luksusowej, Firma ma siedzibę koło mnie w Nieporęcie, więc będzie okazja do nich wdepnąć. Łajba wypas silnik 300 koni, skóra, nagłośnienie, wszystko luks! Co ciekawe, a czego nie wiedziałem że kupujac samochód na firmę nie możesz odliczyć vatu, paliwa itd. A kupując łajbę od razu odliczasz VAT, paliwo i co tam chcesz, dlatego jak firma szuka kosztów to kupuje łódz!
Moim zdaniem najciekawszych ludzi jakich spotkałem to Team rajdowy Kaczmarskiego. Tak! Tak! Jego tata ma firmę we Wrocławiu upominajacą dłużników wszelkiej maści. Trochę cierpnie skóra na plecach jak ma się coś na sumieniu!
Jak pamietamy Kaczmarski to wychowanek Hołowczyca i swojego czasu startował w rajdzie Paryż Dakar samochodem Mini oczywiście specjalnym Mini za milion euro!
W przyszłym roku jego kariera rajdowa skupi się na mistrzostwach europy w Rallycrosie. My mieliśmy okazję zobaczyć jego rajdowy samochód, który z fabrycznym nie ma nic wspólnego. Silnik dwulitrowy, a przyspieszenie do 100-tki? Nie mogłem uwierzyć jak mi gość powiedział że 1,8 sekundy! Jak bolid formuły pierwszej! Na ile ten silnik starcza trzy, cztery zawody? No po prostu Kosmos! Ekipa synmpatyczna pokazała nam brykę i wszystkie tajniki jej konstrukcji!
Współcześnie każdy miłośnik zabytkowych pojazdów, mały czy duży, interesujący się oldtimerami z lat 80-tych czy wehikułami z lat 20-tych ( tak jak ja! ) wcześniej czy póżniej trafi w to miejsce, czyli Muzeum Speyer w Niemczech przy autostradzie A 8.
Dla mnie jest to kraina cudów i co zawsze mnie wkurza będąc w tym muzeum dlaczego u nas nie można zbudować takiej ekspozycji? Sam bym oddał swoje pojazdy zabytkowe do takiego muzeum.
Drugie zdziwko, jak dużo pojazdów zostało tu przywiezionych w czasie komunizmu w Polsce z naszego kraju i pewnie sprzedane za psie grosze ( o przepraszam Deutsche Mark jeszcze wtedy ) Mnie udało się wytropić tylko kilka pojazdów przywiezionych z Polski, a ile naprawdę jest ich w tym muzeum? Tego nie dowiemy się już nigdy!
Oprowadzę was po tym Muzeum i pokażę te eksponaty które wywarły na mnie największe wrażenie.
Pierwsze na co nadziałem się w tym muzeum, to ekspozycja poświęcona ikonie rajdów czy raczej prababci rajdów długodystansowych czyli kultowy Paryż Pekin który odbył się po raz pierwszy w 1907 roku i z bardzo niewielu pojazdów które startowały wsławiła się Itala prowadzona przez hrabiego Borgheze z mechanikiem. Ilość przygód jakie mieli w trakcie drogi z Paryża do Pekinu wypełniła by grubą książkę.
Mnie najbardziej rozbawiła historia jak książe Borghese naprawiał koło u rosyjskiego bednarza a odbywało się to w pobliżu torów kolei transsyberyjskiej która była dla nich elementem nawigacyjnym. Zaciekawiony drużnik widząc po raz pierwszy w życiu pojazd mechaniczny, za pomocą telegrafu który był nowością i tak naprawdę nikt z niego nie korzystał, rozesłał wzdłuż trasy koleji informację że jedzie diabeł.
Myślę że potraficie sobie wyobrazić jaka to dla nich była niespodzianka, zamiast z brendy i cygarami czekali na nich z widłami i strzelbami w każdej miejscowości środkowej Azji!
Ale wracając do zamieszczonych powyżej zdjęć, perełką jest Itala przerobiona na rajdówkę, która przejechała legendarną trasę tego rajdu w 1997 roku czyli w dziewięćdziesięciolecie pierwszej edycji . Nie jest to co prawda ta Itala na której startował hrabia Borgheze, ale miło popatrzeć że ktoś zadał sobie trud. Zazdroszczę reprezentantom Muzeum Speyer możliwości przejechania tej trasy i złapania klimatu jadąc Italą. Co ciekawe Itala oryginalna na której startował Borgheze też startuje we wznowieniach tej imprezy. Ze cztery lata temu pękł blok silnika w Itali w trakcie tego rajdu na terytorium Rosji i dzielni rajdowcy nie załamując się chwilowym niepowodzeniem zakupili Wołgę i wsadzili do Itali silnik z niej, nadając jej uroczyście nazwę Italo-Wołgi. Jak widać duch rywalizacji w Itali hrabiego jest zaklęty w jej każdej śrubie.
Ciekawym eksponatem jest Meserschmit Me 110 wydobyty z jeziora po jego nieudanym wodowaniu. Piękno tego samolotu polega na tym że po wydobyciu z jeziora w nienaruszonym stanie jest do dzisiaj i można go podziwiać. W Polsce zaraz by go chcieli remontować i następne pokolenia nie miały by szansy obejrzeć go w takim stanie.
Duża cześć ekspozycji jest poświęcona militariom z okresu drugiej wojny. Są tam prawdziwe perełki dla miłośników tej odnogi motoryzacji.
Tutaj natrafimy na pierwszy pojazd pochodzący z Polski czyli kultowy T -34 czołg który spowodował że rosjanie wygrali wojnę. Niemieckie czołgi, takie jak tygrys czy pantera miały silniki na benzynę i kolejowe dostawy paliwa były często bombardowane. Jak pocisk trafił w cysternę z benzyną to robił się wielki grzyb eksplozji. Natomiast rosyjskie na ropę, jak pocisk uderzył w cysternę to rosyjski sołdat zatykał dziurę kępką trawy i paliwo dojeżdzało na pole walki.
A teraz historia czołgu T-43 na ekspozycji Muzeum Speyer, jak zauważycie na zdjęciu namalowane są na nim polskie znaki rozpoznawcze i po chamsku naklejone rosyjskie. Pod koniec lat 70-tych czołg ten sprzedali do muzeum bracia Kęszyccy znani do dzisiaj z zamiłowania do sprzętu cieżkiego. Nic w tym by nie było dziwnego w dzisiejszych czasach, ale w komunizmie była to strategiczna broń układu warszawskiego. Jakim cudem oni wywieżli to do kapitalistycznego kraju? czyli obozu wrogiego w tamtych czasach? Powinni za to zgnić w więzieniu komunistycznym za zdradę! Jak tego dokonali, myślę że już się nie dowiemy.
Eksponatem mega ciekawym jest wyciągnięty z jeziora niemiecki Tygrys rozerwany wybuchem. Na mnie zrobił spore wrażenie.
Dla miłośników motocykli same perełki od sportowego Moto Guzzi, przez próby wsadzenia do motocykla sportowego ogromnego silnika w tym przypadku 2 litrowego, teraz żadne halo, ale w tamtych czasach był to kosmos. Jak prowadziło się takiego kolosa na torze wyścigowym? Na takich oponach? No i oczywiście kultowy Munch Mammut.
Dla miłośników luksusu, Maybach w wersji przedwojennej oraz z lat 90 tych. Przy tej ekspozycji stoi też obsmarkany Maybach przedwojenny z obciętą budą, który w czasie powojennych lat został przerobiony na obwożny tartak z krajzegą do cięcia drewna. Właściciel tego pojazdu niemiec Johann przez lata użytkował go przyczyniając się tym pojazdem do odbudowy Niemiec ze zniszczeń wojennych. Na starość postanowił oddać go do muzeum pod warunkiem że nie zostanie wyremontowany. I tak do dzisiaj możemy go oglądać w wersji tartacznej.
Dla miłośników Bugatti stoi potężny model Royal których wyprodukowano tylko 11 sztuk. Pierwszy model tego samochodu został zaprojektowany przez Ettore Bugattiego dla bogatego szejka. Ten po otrzymaniu rachunku stwierdził że go nie stać i Ettore zostawił go sobie jako służbówkę. Nagabywany przez klientów o możliwość zakupu zrobił 11 sztuk krótszych od pierwowzoru o ….11 cm. Samochód ten jest mega ikoną luksusu lat 30 tych.
Pomiędzy Bugatkami stoi niepozorny biało czarny samochód z podwójnymi kołami z logiem mercedesa. I tutaj niespodzianka, jest to samochód przywieziony z Polski. A do kogo należał? Ten Mercedes G-4 został zaprojektowany przez firmę Mercedes dla Adolfa Hitlera i był jego paradnym samochodem w którym defilował po zdobyciu kolejnych stolic podbijanych krajów. Samochód wygląda na terenowy ale nigdy w terenie nie był używany, miał na paradzie wyglądać „bojowo” Firma Mercedes rozesłała do każdej stolicy po dwa takie samochody. Do Warszawy również. Po zdobyciu Warszawy odbył on defiladę przed swoimi wojskami w tych samochodach. Po wojnie samochody ocalały i były użytkowane przez Urząd Geodezji w Warszawie. W latach siedemdziesiątych jeden zniknął a drugi podobno poszedł na złom. Co do losów tego który poszedł na złom nic nie wiadomo, natomiast ten drugi odnalazł się w Speyer i po wyremontowaniu stoi na ekspozycji w niepozornych biało czarnych barwach. A mógł stać w naszym muzeum, ale ktoś zarobił pewnie ze dwadzieścia tysięcy marek pozbawiając nasz kraj ciekawego pojazdu.
Dla miłośników Ferrari wszystkie praktycznie kultowe modele na czele z F-50. Teraz warte fortunę.
Na zewnątrz jest rozbudowana ekspozycja samolotów wojskowych i cywilnych.
Mega wrażenie robią transaatlantyki powietrzne czyli Concord oraz rosyjska odpowiedz czyli Tu – 155. Oba naddzwiękowe. W obecnych czasach nie ma już takich samolotów i z Paryża do Nowego Jorku nie da się już przelecieć w trzy godziny. Bilety były koszmarnie drogie i kosztowały 2000 dolarów ( to były lata 70-te czyli teraz kosztowałyby z 15 tysięcy baksów) Pokład był ciasny, ale podobno kawior i szampan lał się strumieniami. Można zwiedzić oba samoloty i zobaczyć jak wyglądał kokpit i przedziały pasażerskie. Kto wygrał w tym wyścigu naddzwiękowców? Rosjanie czy Francuzi? Rosjanie mieli lepszy samolot ale też i sporego pecha, bo na prezentacji w Paryżu na salonie lotniczym ich TU-155 uległ katastrofie w trakcie pokazu. Marketingowa porażka, mówiąc współczesnym językiem nieco bełkotliwym. Ale jak to się mówi, Pan Bóg nie rychliwy ale sprawiedliwy i wiemy co stało się z losem Concorda. Do dzisiaj Francuzi żałują że uziemili swoje Concordy, była to błędna decyzja.
W muzeum znajduje się też ekspozycja figurek mocowanych na chłodnicach przedwojennych samochodów. Była to moda tamtych czasów i wielu właścicieli zamawiało figurki obrazujące ich naturę bądz osobowość. Ja znalazłem kilka, z którymi spokojnie mógłbym się utorżsamiać czyli figurki osła bądz sępa.
W muzeum znajduje się też prawdziwa perełka czyli zbudowany przez syna Bugattiego Jeana ogromny kabriolet na podwoziu modelu Royal. Samochód zbudowano dla przedsiębiorcy Esdersa. Do dzisiaj Francuzi fukają że to replika, bo do naszych czasów przetrwało tylko podwozie z silnikiem a muzeum na bazie oryginalnych zachowanych kopyt zrobiło nowe nadwozie. Dla Francuzów zakochanych w motoryzacji zabytkowej to już replika.
Ogromna ekspozycja jest poświęcona mini samochodom które były zamawiane dla małych pociech milionerów, jak tata kupił Bugatti to zamawiał również małe Bugatti dla swojej latorośli. Z reguły były robione również przez fabryki samochodów normalnych. Było to możliwe z tego względu że samochody w tamtych czasach były robione ręcznie zwłaszcza te luksusowe. Więc nie było problemu zrobić „małą” wersje danego modelu. Cena mini Bugatti z Bugatti? Kosmos! Ale kto bogatemu zabroni?
Pomalutku zbliżamy się do prawdziwej ikony motoryzacji przedwojennej czyli kultowej srebrnej strzały. Na ekspozycji stoi Mercedes oraz jego konkurent na torach wyścigowych czyli Auto Union. Są to samochody z 500 konnymi silnikami zasilane kompresorami. Na torach wyścigowych wzbudzały niepohamowany zachwyt publiczności oglądającej zmagania Mercedesów z Auto Unionami.
Mrcedesów wyprodukowano 22 sztuki. Do dzisiejszych czasów przetrwało kilka, które poza dwoma egzemplarzami należącymi do prywatnych osób należą do Mercedesa i Audi czyli dawniejszego Auto Uniona. Obecna wycena tych pojazdów to 60 milionów euro za sztukę. Od wielu lat nie ma żadnego egzemplarza na sprzedaż, jeśli ktoś ma w stodole i zdecydowałby się na sprzedaż to transakcji dokonałby w 15 minut. Ale byłby to marny biznes bo za cztery lata będą warte już 120 milionów.
A teraz ciekawostka? Skąd pochodzi Srebrna Strzała z ekspozycji Muzeum? Brawo! Tak z Polski! Zgadliście!
Samochodem jeżdził Hans Stuck i dotarł do Warszawy w powojennej migracji dóbr. Stał przez rok na parkingu państwowym na łazienkowskiej przykryty plandeką. Inżynier Esse jako młody łepek wypatrzył go na tym parkingu i ze względu na fakt zainteresowań motoryzacyjnych, przekupił cieciów dwoma siatami piwa żeby obejrzeć co jest pod plandeką, bo jej kształt a raczej kształt tego co jest pod plandeką wzbudzał jego zainteresowanie. Po odrzuceniu plandeki stanął jak wryty, prawdziwa srebrna strzała! Przesiedział w nim całą noc i dopiero nad ranem przegonili go ciecie którzy przetrzeżwieli po nocnej libacji.
Samochód został przekazany do Muzeum Motoryzacji które zresztą istnieje do dzisiaj i znajduje się w Chlewiskach a kiedyś w Warszawie.Tam ówczesny dyrektor ( nazwisko do wiadomości „redakcji” bo beneficjent jeszcze żyje ) w porozumieniu z Ś.P. Tabenckim „wyczarterowali” ten samochód za granicę. Tabencki sprzedał go kolekcjonerowi z Holandii za 10 tysięcy guldenów. Tamten dokonał remontu i przez wiele lat był w jego kolekcji. Na fali wzrostów wartości tych pojazdów ( musimy pamiętać że w latach 60-70 wszyscy mieli te samochody w dupie a słowo kolekcjoner nie istniało ) holenderski kolekcjoner sprzedał go muzeum gdzie obecnie się znajduje, za cztery miliony franków, pod koniec lat 80 tych uważając że zrobił dil życia. Do dzisiaj żałuje że go sprzedał!
Trochę szkoda że takie ciekawe pojazdy opuściły nasz kraj i już nigdy nie wrócą.
Na pewno zadajecie sobie pytanie kto ma oprócz egzemplarzy znajdujących się w rękach Audi i Mercedesa dwa pozostałe egzemplarze znajdujące się w prywatnych rękach? Jeden należy do obywatela Czech i obecnie stoi na ekspozycji Muzeum Techniki w Pradze. Byłem tam i całowałem tego Mercedesa, zdjęcie macie poniżej! Czech od początku lat 90 tych jest wręcz bombardowany ofertami sprzedaży i ma to w dupie! Jakim trzeba być gościem z charakterem żeby zatrzymać taki zabytek w swoim kraju, chciałbym go poznać!
Druga Srebrna Strzała znaduje się od wielu dzisiątek lat w prywatnej kolekcji w Dubaju. Tamtej Srebrnej Strzały poza wąskim gronem nie widział nikt, może to i lepiej.
Srebrna strzała w Muzeum w Pradze.
Zapraszam do Muzeum Speyer i myślę że każdy miłośnik motoryzacji znajdzie coś dla siebie. Jak wytropicie polskie wątki pojazdów to dajcie mi meila.
Ze względu na zamiłowanie do motoryzacji i historii jako takiej, chciałbym wam przedstawić wyjątkowych ludzi których miałem przyjemność poznać we Wrocławiu w zeszłym tygodniu. Co prawda samej motoryzacji będzie niewiele ale traficie w 100 procentowo męski świat. O czym będę pisał w tej relacji? Spokojnie nie o elektrycznych samochodach i o rozważaniach, ile ich się sprzedało w Polsce w tym roku 10 ? czy 50 sztuk?
Chciałbym wam przedstawić historię która jest absolutnie już niestniejącym światem, światem który pomału zapominamy a dotyczy wojny, pasji i tym żeby przez całe życie pamiętać o swojej historii.
Ale do konkretów! We Wrocławiu miałem możliwość poznać Pana Andrzeja Dobrowolskiego który jest jednym z członków barwnego Bractwa Kurkowego we Wrocławiu. Bractwa kurkowe dla niewtajemniczonych to odpowiednik klubów motoryzacyjnych, ale zrzeszających miłośników broni palnej zarówno historycznej jak i współczesnej. Organizują pikniki krzewiące historię i dające możliwość postrzelania z broni sportowej do tarczy ( oczywiście na strzelnicy ) Aby zostać członkiem Bractwa Kurkowego trzeba długo praktykować i mieć pasję do broni palnej, od razu muszę wyjaśnić że nie chodzi tu o szurniętych nacjonalistów bądz innych oszołomów. Bractwa kurkowe maja charakterystyczne stroje oraz swoje herby. Organizują co miesiąc spotkania strzeleckie zarówno dla mieszkańców ( w tym przypadku Wrocławia) jak i we własnym gronie. Na takie spotkanie trafiłem zaproszony przez jednego z członków bractwa a mojego znajomego Pawła Młyńczyka z Wrocławia.
Absolutną i bezdyskusyjną gwiazdą Towarzystwa Kurkowego we Wrocławiu jest Pan Andrzej, 90-letni Pan, który podobno nigdy nie rozstaje się ze swoim VIS-em ( kultowy pistolet produkowany w Polsce w latach 30 tych zeszłego wieku) zdobytym w czasie Powstania Warszawskiego. Jego opowieść o tym w jaki sposób zdobył tego Visa jest nieprawdopodobna i słuchałem jej z otwartą buzią. Przytaczam w całości bez skrótów reportaż redaktora Wojciecha Chądzyńskiego który opisał tę relację na łamach lokalnej gazety:
” VIS obok pistoletu maszynowego Błyskawica, produkowanego na wzór Stena przez konspiracyjnych rusznikarzy był bronią o której marzył każdy uczestnik Powstania Warszawskiego. Pan Andrzej Dobrowolski zdobył swojego visa od dowódcy jako nagrodę za udaną akcję bojową – Było to 23 sierpnia 1945 roku –wspomina Dobrowolski. Po odparciu ataku na naszą barykadę przy ulicy Bielańskiej, zobaczyliśmy na jezdni zabitego esesmana. Niemiec leżał jakieś 150 metrów od naszych pozycji, a obok niego nowiutki i piękny ręczny karabin maszynowy MG-42. Wieczorem podczas odprawy dowódca naszego zgrupowania kapitan Tomasz Zdan, pseudonim Sosna, oświadczył że kto przyniesie ten karabin, otrzyma w prezencie Visa.
Postanowiłem spróbować.
Z kolegą Stasiem, również łącznikiem, zaczeliśmy czołgać się w stronę esesmana. Nad nami przelatywały serie z karabinów maszynowych,obok wybuchały pociski granatników, a my, pełznąc po bruku, widzieliśmy tylko ten karabin. Kiedy go już przynieśliśmy, Sosna wręczył mi Visa oraz trzy naboje. Nosiliśmy go na zmianę. Ja do południa, Stanisław po południu. Na pewno byliśmy jedynymi szesnastolatkami w Armii Powstańczej, którzy mieli własną broń. Pod koniec sierpnia Stasiu został śmiertelnie ranny podczas przenoszenia meldunku. Od tej chwili Vis należał tylko do mnie.
Szczęśliwie udało mi się go przechować aż do wyzwolenia. Pod koniec roku 1945, kiedy jechałem z rodzicami do Wrocławia, pistolet, ukryty między koszulami, wiozłem w starej walizce. Był on pierwszym egzemplarzem moich dzisiejszych zbiorów. Kolekcji broni palnej Andrzejowi Dobrowolskiemu mogłoby pozazdrościć nie jedno muzeum. Odwiedzający go kolekcjonerzy z nieukrywana zazdrością podziwiają jego wspaniałe pistolety oraz karabiny lontowe,skałkowe, kołowe i kapiszonowe. Ma też Dobrowolski broń z początków naszego stulecia i współczesną. Eksponatem z którego Pan Andrzej jest najbardziej dumny, jest VIS z serii zerowej. Starszego egzemplarza nie ma nawet Muzeum Wojska Polskiego. VIS-y fascynowały mnie zawsze- mówi. Podobny zachwyt wzbudzają w każdym miłośniku broni. Przed drugą wojna światową należał do najbardziej udanej broni tamtych czasów na świecie. Były bardzo celne, doskonale dopasowane do ręki i idealnie wyważone. Dowodem ich niezawodności jest jeden z moich egzemplarzy. W ubiegłym roku wyciągnięto go z zatopionego u wybrzeży Bałtyku niszczyciela Wicher. W wodzie morskiej przeleżał ponad 50 lat. Jest przeżarty rdzą, skorodowany, lecz wszystkie mechanizmy nadal wspaniale działają. Twórcami pistoletu VIS wz. 1935. Który w latach 1935-1939 był bronią osobistą oficerów i podoficerów Wojska Polskiego, są profesor Piotr Wilniewczyc i Jan Skrzypiński. Pierwsze egzemplarze tego pistoletu wykonano w roku 1930.Po przejściu wielu prób balistycznych broń została opatentowana i otrzymała nazwę WIS od pierwszych liter nazwisk konstruktorów. Rok póżniej na życzenie Departamentu Uzbrojenia Ministerstwa Obrony zmieniono pierwszą literę na V i w ten sposób pistolet został nazwany VIS, co po łacinie znaczy siła. Do wybuchu drugiej Wojny światowej fabryka broni w Radomiu wyprodukowała 50 tysięcy sztuk tych pistoletów. Po zajęciu fabryki przez Niemców produkcji nie zaprzestano. Okupant, doceniając zalety tej broni, wykonał jej około 310 tysięcy sztuk. Nadal nosiły nazwę VIS i od wyprodukowanych w przedwojennej Polsce różniły się jakością, były znacznie gorsze i nie miały wygrawerowanego orzełka.Dziś Visy są bardzo poszukiwane przez kolekcjonerów broni. Na zachodzie przedwojenny egzemplarz osiąga cenę 3500 tysiąca dolarów. Najwięcej bo 160 sztuk ma ich w swojej kolekcji mieszkaniec Toronto”
Tak w opisie kolegi redaktora Wojtka wyglądała sprawa zdobycia Visa i jego historia. Ja uzupełniając tę opowieść muszę dodać epizod o tym w jaki sposób Pan Andrzej uniknął śmierci z rąk Niemców po upadku Powstania Warszawskiego, bo z tego co wiemy z historii w Warszawie odbyła się rzeż zarówno powstańców jak i mieszkańców Woli czy innych dzielnic. Pan Andrzej wraz z rodzicami został spędzony w miejsce selekcji robionej przez Niemców – kobiety i dzieci na roboty do Niemiec, mężczyżni do Treblinki. Selekcję przeprowadzał tłusty Niemiec i był bardzo skrupulatny. Zaczął padać deszcz i Niemca który poszedł się schować zastąpił Austryjak, który z daleka pyta się czy to dziewczynka czy chłopiec? Pan Andrzej miał długie włosy i pelerynę więc matka krzykneła że dziewczynka i tak ocaliła syna od niechybnej śmierci. W 1945 roku po powrocie postanowili przeprowadzić się na ziemie odzyskane czyli do Wrocławia gdzie zajeli jeden z domów poniemieckich w którym Pan Andrzej mieszka do dziś i co ciekawe dom ten wygląda tak samo jak w 1945 roku! Co wprawiło mnie w zdumienie nigdy nie przeszedł remontu, może dla tego że każdy centymetr domu zajmuje kolekcja kolejek która poza bronią jest drugą wielką pasją Pana Andrzeja ( zdjęcia domu nie daję ze względu na fakt zapewnienia mu bezpieczeństwa bo już raz został napadnięty i przypalany żelazkiem!) Ale możecie zobaczyć na moim blogu filmy z jego kolekcji kolejek usytuowanej na środku salonu!
Po sprowadzeniu się do Wrocławia Pan Andrzej opowiada że miasto było kompletnie opuszczone i na rynku we Wrocławiu panował straszny bałagan, porozrzucane przedmioty, zniszczone samochody i motocykle! Jako młody człowiek zbierał porzucone motocykle i zgromadził ich koło 60 sztuk, i do dnia dzisiejszego posiada jeszcze nieliczne egzemplarze uzupełnione o motocykle z lat 60 tych bądz 80 tych.
Barwna postać 90 latka z nieprawdopodobną historią i pasją kolekcjonerską byłaby kolejną ciekawą opowieścią o świecie który przemija, ale w tym człowieku jest coś więcej.
Nigdy nie miałem w ręku broni palnej i ze względu na fakt mojego przyjazdu z Warszawy na to spotkanie pozwolono mi postrzelać z autentycznego VIS-a. Na strzelnicy najpierw załadowałem pistolet CZ małokalibrowy żeby się wprawić. Strzelanie jak strzelanie, pach, pach, jest hałas i zapach prochu, no ale jakoś nie kucnąłem z wrażenia! Aż do momentu kiedy wziąłem do ręki autentycznego Visa, załadowałem go 9 mm amunicją, skierowałem wylot lufy do tarczy oddalonej o 50 metrów! I nacisnąłem spust ! Nieprawdopodobna armata, czuć odrzut, ale też super wyważenie tej broni i leży tak w ręku że myślę że wciągu jednego dnia nauczyłbym się celnie z niej strzelać.
Zaraz po mnie Visa wziął Pan Andrzej załadował pięć kul i trach,trach,trach wszystkie wywalił w tarcze zanim ja zastanowiłem się w którą tarczę będzie celował. Drepczemy do tarczy ja patrzę z niedowierzaniem a tam wszystkie kule w środku tarczy trochę z lewej, tutaj Pan Andrzej z wyrzutem do siebie że w tym egzemplarzu trzeba „zatopić” w szczerbince. Tak sobie pomyślałem że jak on ma 90 lat i taka skuteczność, to jego Vis musiał być postrachem Niemców w czasie wojny.
Potwierdza się że do każdej pasji trzeba się urodzić, a Pan Andrzej bez dwóch zdań urodził się aby kolekcjonować broń i dbać o historię dla potomnych. Zapraszam do obejrzenia zdjęć z komentarzami z tego spotkania.